piątek, 14 października 2011

ŻYCIE TOCZY SIĘ DALEJ

Salut!

Ludzie kochani! Nie było mnie tu bardzo długo, wiem, przepraszam... To dlatego, że działo się tyle ciekawego, że aż nie wiedziałem od czego zacząć. Nie mogłem się zdecydować... A poza tym czekałem na zdjęcia z imprezy na której byłem, ale mnie nie było. Chyba się domyślacie o co chodzi. Ale pieprzyć wstępy, do rzeczy!

3 - 7 października. Okres szkoły. Okres senatorium, odpoczynku, relaksu, spokoju, lekkości, luzu, zbawienia. Traktuję moją szkołę jako coś niebiańskiego. Jest to mój odpoczynek od pracy. Teraz nauka jest dla mnie taka cudowna! Aż chcę się uczyć, mogę spędzić całą noc przy notatkach i być zaspanym cały dzień, byle by tylko doznać tego uczucia... Specyficznego uczucia chodzenia do szkoły. Niektórzy z was zapewne nie znają go, bo jeszcze po prostu jesteście w szkole.  Dla niektórych to codzienność, dla mnie - zbawienie. Do tego jeszcze styl mojej szkoły, iście amerykański. Nocujemy w fajnych pokojach, jemy na stołówce, takiej z tacami i wyborem potraw, chodzimy na zajęcia z niebieskimi 'dzienniczkami' i segregatorami, na lekcję wzywa nas dzwonek jak ze stacji metra, mamy swoje szafki, trzymamy się w narodowych grupkach, ogólnie jest fajnie i zajebiście. Niestety, życie jak w Madrycie szybko się kończy. W piątek powrót do Les Abeilles, a w sobotę do pracy...

Na szczęście po każdej sobocie przychodzi niedziela. A po niedzieli  poniedziałek. Moje dwa ulubione dni... Dni wolne od pracy. Każda niedziela wygląda podobnie. Od rana odsypianie pracy, a na wieczór wielkie picie.

Niedziela 9 października wyglądała jednak inaczej. Po pierwsze była to szczególna niedziela, ponieważ jak pewnie każdy wie, 9 października 1996 roku urodził się ktoś bardzo ważny. Ktoś komu zawdzięczam 1/4 mojego życiowego szczęścia. To dużo, dziękuję Ci bardzo, nie wyobrażam sobie życia bez najlepszego przyjaciela.

Po drugie, ta niedziela była inna, dziwna, bo znam ją tylko z opowieści innych ludzi. Mnie ktoś wymazał kartę pamięci... Już mówię jak to się stało.
Dzień zapowiadał się nudnie, więc postanowiliśmy z Martą, że wybierzemy się do Nancy i porobimy kolejne zdjęcia. Pech chciał, że nie było zbyt ładnej pogody więc po prostu zrobiliśmy sobie spacer. I odkryliśmy chiński market. Gdybym wiedział co ze mną zrobią zakupy w tym sklepie to bym tam nie wchodził. Ale jasnowidzem nie jestem. Przechadzając się między regałami najdziwniejszych rzeczy które w życiu widziałem i które podobno można zjeść, odkryliśmy półeczkę z alkoholami. Nam polakom nie trudno jest to znaleźć, ot polska intuicja. Zainteresowaliśmy się bardzo tym działem i postanowiliśmy że spróbujemy chińskich specjałów. Wybraliśmy wino które się ładnie prezentowało, ale miało bardzo podejrzanie tanią cenę. Ja kupiłem sobie jeszcze chińskie piwo, a w innym sklepie pyszne winko.
W Les Abeilles, w kuchni Marty zaczęliśmy degustację. Przed tym ja strzeliłem aperitif'a w postaci chińskiego  piwka, które było ochydne. Chińskie wino też okazało się badziewiem i miało taki zapaszek, że Marta stwierdziła, że ona nie pije. A ja po prostu - aż mi głupio się przyznać - chciałem się tego dnia upić przed całym tygodniem pracy. Więc wypiłem tę ohydę bardzo szybko, by jak najszybciej się tego pozbyć. Ostatnie co pamiętam to jak skosztowałem ostatniego łyka tego badziewia, mówiąc "skończyło się".

Dalej zaczyna się rozdział pod tytułem "Z opowieści imprezowiczów". Podobno, gdy chiński badziew się skończył otworzyłem sobie butelkę mojego pysznego winka i nawet się nie podzieliłem z Martą. Po tym wszystkim zrobiło mi się pewnie tak dobrze, że postanowiłem porozmyślać o losach planety Ziemi w kącie pod drzwiami. Zapewne chciałem odpowiednio zgłębić istniejący problem i postanowiłem odbyć podróż astralną. Zapadłem w wieeelki sen. Na moje szczęście czy raczej nieszczęście, do Marty wpadł mój sąsiad i Ewelinka, którzy postanowili, że lepiej będzie mi się medytować w moim łóżku. Pech chciał, że w moim mieszkanku, w pokoju obok odbywała się impreza na której miałem być. I prawie że byłem. Niestety, gdy trafiłem do łóżka okazało się, że ktoś akurat miał wenę twórczą i musiał szybko coś namalować. Ale tak bez kartek? Po szufladach mi grzebać nie będą, po ścianie nie pomażą, bo to wandalizm, inne opcje odpadają... Oprócz jednej... Okazałem się być idealnym 'płótnem' dla markera. Rozmyślanie o losach wszechświata źle się dla mnie skończyło. Dlatego też czekam na zdjęcia z imprezy bo zapewne są śmieszne.
Jest jeszcze jedna rzecz którą pamiętam. W nocy, czy raczej w środku imprezy wstałem z łóżka, bo musiałem się kulturalnie odlać. Wszedłem do toalety, załatwiłem sprawę i chciałem umyć ręce. Czarne ręce? Qu-est ce   que c'est? Spojrzałem w lustro i doznałem szoku. Moja twarz zamieniła się w arcydzieło! Zacząłem się myć i na moje szczęście bardzo łatwo wszystko schodziło. Nagle moje drzwi zaczęły się całe łopotać, krzycząc "MAAAKS!! ŻYJESZ?? NIE RZYGAJ JUŻ!!"... Na co ja "NIE RZYGAM! SIĘ MYJĘ SIĘ!". I tak spędziłem część imprezy, prowadząc ciekawe i inteligentne konwersacje z gadającymi drzwiami.

Rano w poniedziałek obudziłem się zadziwiająco rześki. Może i ten chiński badziew zabijał, ale czułem się jak nowo narodzony. Posprzątałem bałagan w całym domu, poszedłem się myć i doznałem szoku. Okazało się, że nie tylko moja twarz zamieniła się w arcydzieło, ale także moje plecy i brzuch. Od tej imprezy postanowiłem, że teraz zawsze chcę wiedzieć co piję. I zaczęło mi smakować każde wino, nie ważne czy wytrawne czy słodkie, białe czy czerwone. Ważne że nie chińskie.

Tego dnia zadzwonili do mnie polaczki i obwieścili że jedziemy do Alzacji. Wycieczka bardzo się udała, nie mogłem oderwać oczu od widoków tego pięknego regionu. Pogoda bardzo dopisała, słońce ogrzewało wieeeelkie pagórki obrośnięte winogronami. Niestety ja zdjęć nie robiłem bo byłem zajęty czymś innym, ale czekam na nie i od razu się dzielę. Jeździliśmy od jednego pięknego miejsca do drugiego, degustowaliśmy dobre wina, zwiedzaliśmy co się da, śmialiśmy się i po prostu dobrze bawiliśmy. Aż się nie chciało wracać do pracy.

Niestety, wtorek jest pierwszym dniem pracy. Strasznie to dołujące, ale nie wiedziałem że tak potrzebuję tego dnia. Po pierwsze, szefowa mnie pochwaliła. Spytała się czy chociaż wiem co podaję do stołu... "Tak, to jest to i to, z tym i tym, a do tego to i tamto" (nie potrafię napisać co powiedziałem po francusku więc napisałem takie coś po polsku). Jaram się tym strasznie jak ją zagiąłem. Po drugie obsługiwałem bardzo miłą panią. Jak się okazało, była to polka która siedzi we Francji już 20 lat. Powiedziała, że dobrze już mówię po francusku i po roku sam zobaczę, że będę już mówił płynnie. Powiedziała mi do tego dużo innych rzeczy, które bardzo mi pomogły. Do tego mój wieczór skończył się bardzo miłą rozmową na facebooku.

Środa cudowna, kolejny szczególny dzień. Jak pewnie każdy wie 12 października 1995 roku przyszła na świat cudowna osoba, która bardzo odmieniła moje życie. Dziękuję Ci za to.
Po drugie, w pracy nie było mojej szefowej, więc było jak w normalnej pracy. Każdy robił to co do niego należało, nikt się do nikogo nie czepiał, a śmiechu było jak nie w Les Petits Gobelins.

Ciąg dalszy nastąpi innym razem, ja spadam do pracy. Przy okazji, w mojej pracy się trochę zmieniło, już nie ma takiego krzyku jak dawniej, moja szefowa może nie jest milsza, ale przynajmniej już się mnie nie czepia. Do... usłyszenia, zobaczenia, napisania?

Au revoir!

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz