Salut!
Robię pomiędzy postami bardzo długie przerwy. Czasami boję się pisać, bo myślę że niektóre posty mogą przypominać kartki z 'Pamiętnika początkującego alkoholika'. To przez te szalone imprezy. Do tego niektóre mogłyby być bardzo dołujące, bo często po pracy mam swoje trudne momenty. Ostatnio miewam je coraz częściej, bo czuję się bardzo zdemotywowany. Ale na całe szczęście nazywam się Maks Kulicki. Opowiem teraz wam pewną historię.
Pewnego pięknego, słonecznego dnia siedziałem na ławce w parku. Zauważyłem ulotkę leżącą na ziemi i podniosłem ją. Spojrzałem na obrazki, bo tylko je mogłem zrozumieć. Na jednym z nich zauważyłem twarz starszej kobiety. Miała ona pełno zmarszczek, ale widać po nich było, że ta kobieta często się uśmiechała w swoim życiu. Pomyślałem, że musiała być ona zajebiście szczęśliwa. Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. A co ze mną? Czy w przyszłości ktoś widząc mnie pomyśli to samo? Czy ja będę myślał o sobie, że spędziłem moje życie szczęśliwie? I co tak naprawdę sprawia, że człowiek czuje się szczęśliwy? Ja już mam mętlik w głowie. Myślałem, że Francja będzie dla mnie dobrą przygodą i super lekcją życia. Myślałem, że zajebiście jest w końcu zacząć dorosłe życie. Sądziłem, że tego właśnie pragnę! Nie wiedziałem wtedy jak bardzo się myliłem. Teraz do mnie dociera ile zostawiłem w Polsce. Odkryłem że to co tak naprawdę sprawia, że jestem szczęśliwy to po prostu bycie sobą. A ja byłem sobą tylko w Polsce. Przy dziewczynie, przy moim najlepszym przyjacielu, przy rodzicach, wśród moich ludzi. Tutaj muszę zostawić starego Maksa i stać się Maksymilianem. To będzie bardzo ciężkie i myślę, że właśnie zaczyna się mój okres gdy zamieniam się w dorosłego człowieka. Boję się tego. Nigdy nie chciałem dorosnąć. Źle że to dzieje się w takim zastraszającym tępie... Chciałbym by całe moje życie było szczęśliwe. Boję się że zgubię siebie gdzieś pomiędzy Maksem i Maksymilianem. Nie będę wiedział kim jestem. Zresztą już się zmieniam. Moja praca mnie bardzo niszczy. Totalnie straciłem motywację i zapał do pracy. Przychodzę do pracy marząc by mnie z niej zwolnili. Wychodzę z pracy czując się jak szmata którą codziennie zmywają podłogę z kuchni. Czuję się jak kompletne zero. Pierwszy raz w moim życiu, komuś udało się mi udowodnić że jestem bezużyteczny. I udało się to takiej osobie jak moja szefowa.
Spojrzałem na ulotkę jeszcze raz. Popatrzyłem na tę szczęśliwą kobietę. Zastanowiłem się nad swoim życiem. Pomyślałem o tym o czym myślałem wcześniej. Gdybym miał umrzeć w tej chwili, w której trzymałem ulotkę, co bym mógł powiedzieć o swoim życiu? Czy przeżyłem je szczęśliwie? Wtedy dotarło do mnie jakie życie jest ulotne. Naprawdę mogłem umrzeć w tej chwili. Nie wiem, mogłem zostać przypadkowo postrzelony, mogłem zostac przejechany, pobity, trafiony przez meteoryt, cokolwiek. Pomyslałem jaki jestem GŁUPI przejmując się tą pracą. Co tam że mnie gnoją, pomiatają. JA ŻYJĘ! To jest mój powód do szczęścia. Muszę być naprawdę kompletnym kretynem przejmując się tym co mówi do mnie ta kobieta. Tak naprawdę uświadomiłem sobie, że nie jestem zerem. Nie, nie ja. Nie jestem bezużyteczny. I tak napradę mogę powiedzieć, że jestem lepszym człowiekiem od niej. Mogę być dumny z tego, że nazywam się Kulicki! MAKSYMILIAN KULICKI! Ona może mi co najwyżej podskoczyć.
Przypomniałem sobie wtedy nazwę mojego bloga. Defeat Myself. Pokonać siebie. Po to tu przyjchałem. I nikt nigdy nie odbierze mi szczęścia. Nikt nie ma do tego prawa, a szczególnie moja szefowa. I tak naprawdę to ja mogę sprawić że ona będzie szczęśliwszym człowiekiem. Nich mnie szmaci, mam to w dupie. Ale bycie niemiłym dla siebie jest głupie. Dlatego nieważne co ona mi powie będę dla niej miły. A co mi tam. Będę się uśmiechał do niej tak często jak tylko będę mógł.
Chciałbym by ktoś siedział kiedyś na ławce w parku, znalazł ulotkę z moim zdjęciem i pomyślał 'Boże, jaki ten człowiek musiał być szczęśliwy'. Ja doo tego będę dążył. Znalazłem mój cel w życiu, nie chcę restauracji, nie chcę pieniędzy. Chcę tego co sprawi że poczuję sięszczęśliwy. I ty drogi rodaku, kimkolwiek jesteś pamiętaj. Traktuj każdy dzień jako dar dla Ciebie. Szkoda czasu na złe humory, jeżeli chcesz przeżyć swoje życie szczęśliwie to po prostu zrób to. Ja odkryłem że bycie szczęśliwym jest zależne tylko i wyłącznie on nas. Korzystaj z życia jak tylko się da!
Życzę wszystkim szczęścia. W życiu.
Au revoir!!!
wtorek, 25 października 2011
piątek, 14 października 2011
ŻYCIE TOCZY SIĘ DALEJ
Salut!
Ludzie kochani! Nie było mnie tu bardzo długo, wiem, przepraszam... To dlatego, że działo się tyle ciekawego, że aż nie wiedziałem od czego zacząć. Nie mogłem się zdecydować... A poza tym czekałem na zdjęcia z imprezy na której byłem, ale mnie nie było. Chyba się domyślacie o co chodzi. Ale pieprzyć wstępy, do rzeczy!
3 - 7 października. Okres szkoły. Okres senatorium, odpoczynku, relaksu, spokoju, lekkości, luzu, zbawienia. Traktuję moją szkołę jako coś niebiańskiego. Jest to mój odpoczynek od pracy. Teraz nauka jest dla mnie taka cudowna! Aż chcę się uczyć, mogę spędzić całą noc przy notatkach i być zaspanym cały dzień, byle by tylko doznać tego uczucia... Specyficznego uczucia chodzenia do szkoły. Niektórzy z was zapewne nie znają go, bo jeszcze po prostu jesteście w szkole. Dla niektórych to codzienność, dla mnie - zbawienie. Do tego jeszcze styl mojej szkoły, iście amerykański. Nocujemy w fajnych pokojach, jemy na stołówce, takiej z tacami i wyborem potraw, chodzimy na zajęcia z niebieskimi 'dzienniczkami' i segregatorami, na lekcję wzywa nas dzwonek jak ze stacji metra, mamy swoje szafki, trzymamy się w narodowych grupkach, ogólnie jest fajnie i zajebiście. Niestety, życie jak w Madrycie szybko się kończy. W piątek powrót do Les Abeilles, a w sobotę do pracy...
Na szczęście po każdej sobocie przychodzi niedziela. A po niedzieli poniedziałek. Moje dwa ulubione dni... Dni wolne od pracy. Każda niedziela wygląda podobnie. Od rana odsypianie pracy, a na wieczór wielkie picie.
Niedziela 9 października wyglądała jednak inaczej. Po pierwsze była to szczególna niedziela, ponieważ jak pewnie każdy wie, 9 października 1996 roku urodził się ktoś bardzo ważny. Ktoś komu zawdzięczam 1/4 mojego życiowego szczęścia. To dużo, dziękuję Ci bardzo, nie wyobrażam sobie życia bez najlepszego przyjaciela.
Po drugie, ta niedziela była inna, dziwna, bo znam ją tylko z opowieści innych ludzi. Mnie ktoś wymazał kartę pamięci... Już mówię jak to się stało.
Dzień zapowiadał się nudnie, więc postanowiliśmy z Martą, że wybierzemy się do Nancy i porobimy kolejne zdjęcia. Pech chciał, że nie było zbyt ładnej pogody więc po prostu zrobiliśmy sobie spacer. I odkryliśmy chiński market. Gdybym wiedział co ze mną zrobią zakupy w tym sklepie to bym tam nie wchodził. Ale jasnowidzem nie jestem. Przechadzając się między regałami najdziwniejszych rzeczy które w życiu widziałem i które podobno można zjeść, odkryliśmy półeczkę z alkoholami. Nam polakom nie trudno jest to znaleźć, ot polska intuicja. Zainteresowaliśmy się bardzo tym działem i postanowiliśmy że spróbujemy chińskich specjałów. Wybraliśmy wino które się ładnie prezentowało, ale miało bardzo podejrzanie tanią cenę. Ja kupiłem sobie jeszcze chińskie piwo, a w innym sklepie pyszne winko.
W Les Abeilles, w kuchni Marty zaczęliśmy degustację. Przed tym ja strzeliłem aperitif'a w postaci chińskiego piwka, które było ochydne. Chińskie wino też okazało się badziewiem i miało taki zapaszek, że Marta stwierdziła, że ona nie pije. A ja po prostu - aż mi głupio się przyznać - chciałem się tego dnia upić przed całym tygodniem pracy. Więc wypiłem tę ohydę bardzo szybko, by jak najszybciej się tego pozbyć. Ostatnie co pamiętam to jak skosztowałem ostatniego łyka tego badziewia, mówiąc "skończyło się".
Dalej zaczyna się rozdział pod tytułem "Z opowieści imprezowiczów". Podobno, gdy chiński badziew się skończył otworzyłem sobie butelkę mojego pysznego winka i nawet się nie podzieliłem z Martą. Po tym wszystkim zrobiło mi się pewnie tak dobrze, że postanowiłem porozmyślać o losach planety Ziemi w kącie pod drzwiami. Zapewne chciałem odpowiednio zgłębić istniejący problem i postanowiłem odbyć podróż astralną. Zapadłem w wieeelki sen. Na moje szczęście czy raczej nieszczęście, do Marty wpadł mój sąsiad i Ewelinka, którzy postanowili, że lepiej będzie mi się medytować w moim łóżku. Pech chciał, że w moim mieszkanku, w pokoju obok odbywała się impreza na której miałem być. I prawie że byłem. Niestety, gdy trafiłem do łóżka okazało się, że ktoś akurat miał wenę twórczą i musiał szybko coś namalować. Ale tak bez kartek? Po szufladach mi grzebać nie będą, po ścianie nie pomażą, bo to wandalizm, inne opcje odpadają... Oprócz jednej... Okazałem się być idealnym 'płótnem' dla markera. Rozmyślanie o losach wszechświata źle się dla mnie skończyło. Dlatego też czekam na zdjęcia z imprezy bo zapewne są śmieszne.
Jest jeszcze jedna rzecz którą pamiętam. W nocy, czy raczej w środku imprezy wstałem z łóżka, bo musiałem się kulturalnie odlać. Wszedłem do toalety, załatwiłem sprawę i chciałem umyć ręce. Czarne ręce? Qu-est ce que c'est? Spojrzałem w lustro i doznałem szoku. Moja twarz zamieniła się w arcydzieło! Zacząłem się myć i na moje szczęście bardzo łatwo wszystko schodziło. Nagle moje drzwi zaczęły się całe łopotać, krzycząc "MAAAKS!! ŻYJESZ?? NIE RZYGAJ JUŻ!!"... Na co ja "NIE RZYGAM! SIĘ MYJĘ SIĘ!". I tak spędziłem część imprezy, prowadząc ciekawe i inteligentne konwersacje z gadającymi drzwiami.
Rano w poniedziałek obudziłem się zadziwiająco rześki. Może i ten chiński badziew zabijał, ale czułem się jak nowo narodzony. Posprzątałem bałagan w całym domu, poszedłem się myć i doznałem szoku. Okazało się, że nie tylko moja twarz zamieniła się w arcydzieło, ale także moje plecy i brzuch. Od tej imprezy postanowiłem, że teraz zawsze chcę wiedzieć co piję. I zaczęło mi smakować każde wino, nie ważne czy wytrawne czy słodkie, białe czy czerwone. Ważne że nie chińskie.
Tego dnia zadzwonili do mnie polaczki i obwieścili że jedziemy do Alzacji. Wycieczka bardzo się udała, nie mogłem oderwać oczu od widoków tego pięknego regionu. Pogoda bardzo dopisała, słońce ogrzewało wieeeelkie pagórki obrośnięte winogronami. Niestety ja zdjęć nie robiłem bo byłem zajęty czymś innym, ale czekam na nie i od razu się dzielę. Jeździliśmy od jednego pięknego miejsca do drugiego, degustowaliśmy dobre wina, zwiedzaliśmy co się da, śmialiśmy się i po prostu dobrze bawiliśmy. Aż się nie chciało wracać do pracy.
Niestety, wtorek jest pierwszym dniem pracy. Strasznie to dołujące, ale nie wiedziałem że tak potrzebuję tego dnia. Po pierwsze, szefowa mnie pochwaliła. Spytała się czy chociaż wiem co podaję do stołu... "Tak, to jest to i to, z tym i tym, a do tego to i tamto" (nie potrafię napisać co powiedziałem po francusku więc napisałem takie coś po polsku). Jaram się tym strasznie jak ją zagiąłem. Po drugie obsługiwałem bardzo miłą panią. Jak się okazało, była to polka która siedzi we Francji już 20 lat. Powiedziała, że dobrze już mówię po francusku i po roku sam zobaczę, że będę już mówił płynnie. Powiedziała mi do tego dużo innych rzeczy, które bardzo mi pomogły. Do tego mój wieczór skończył się bardzo miłą rozmową na facebooku.
Środa cudowna, kolejny szczególny dzień. Jak pewnie każdy wie 12 października 1995 roku przyszła na świat cudowna osoba, która bardzo odmieniła moje życie. Dziękuję Ci za to.
Po drugie, w pracy nie było mojej szefowej, więc było jak w normalnej pracy. Każdy robił to co do niego należało, nikt się do nikogo nie czepiał, a śmiechu było jak nie w Les Petits Gobelins.
Ciąg dalszy nastąpi innym razem, ja spadam do pracy. Przy okazji, w mojej pracy się trochę zmieniło, już nie ma takiego krzyku jak dawniej, moja szefowa może nie jest milsza, ale przynajmniej już się mnie nie czepia. Do... usłyszenia, zobaczenia, napisania?
Au revoir!
Ludzie kochani! Nie było mnie tu bardzo długo, wiem, przepraszam... To dlatego, że działo się tyle ciekawego, że aż nie wiedziałem od czego zacząć. Nie mogłem się zdecydować... A poza tym czekałem na zdjęcia z imprezy na której byłem, ale mnie nie było. Chyba się domyślacie o co chodzi. Ale pieprzyć wstępy, do rzeczy!
3 - 7 października. Okres szkoły. Okres senatorium, odpoczynku, relaksu, spokoju, lekkości, luzu, zbawienia. Traktuję moją szkołę jako coś niebiańskiego. Jest to mój odpoczynek od pracy. Teraz nauka jest dla mnie taka cudowna! Aż chcę się uczyć, mogę spędzić całą noc przy notatkach i być zaspanym cały dzień, byle by tylko doznać tego uczucia... Specyficznego uczucia chodzenia do szkoły. Niektórzy z was zapewne nie znają go, bo jeszcze po prostu jesteście w szkole. Dla niektórych to codzienność, dla mnie - zbawienie. Do tego jeszcze styl mojej szkoły, iście amerykański. Nocujemy w fajnych pokojach, jemy na stołówce, takiej z tacami i wyborem potraw, chodzimy na zajęcia z niebieskimi 'dzienniczkami' i segregatorami, na lekcję wzywa nas dzwonek jak ze stacji metra, mamy swoje szafki, trzymamy się w narodowych grupkach, ogólnie jest fajnie i zajebiście. Niestety, życie jak w Madrycie szybko się kończy. W piątek powrót do Les Abeilles, a w sobotę do pracy...
Na szczęście po każdej sobocie przychodzi niedziela. A po niedzieli poniedziałek. Moje dwa ulubione dni... Dni wolne od pracy. Każda niedziela wygląda podobnie. Od rana odsypianie pracy, a na wieczór wielkie picie.
Niedziela 9 października wyglądała jednak inaczej. Po pierwsze była to szczególna niedziela, ponieważ jak pewnie każdy wie, 9 października 1996 roku urodził się ktoś bardzo ważny. Ktoś komu zawdzięczam 1/4 mojego życiowego szczęścia. To dużo, dziękuję Ci bardzo, nie wyobrażam sobie życia bez najlepszego przyjaciela.
Po drugie, ta niedziela była inna, dziwna, bo znam ją tylko z opowieści innych ludzi. Mnie ktoś wymazał kartę pamięci... Już mówię jak to się stało.
Dzień zapowiadał się nudnie, więc postanowiliśmy z Martą, że wybierzemy się do Nancy i porobimy kolejne zdjęcia. Pech chciał, że nie było zbyt ładnej pogody więc po prostu zrobiliśmy sobie spacer. I odkryliśmy chiński market. Gdybym wiedział co ze mną zrobią zakupy w tym sklepie to bym tam nie wchodził. Ale jasnowidzem nie jestem. Przechadzając się między regałami najdziwniejszych rzeczy które w życiu widziałem i które podobno można zjeść, odkryliśmy półeczkę z alkoholami. Nam polakom nie trudno jest to znaleźć, ot polska intuicja. Zainteresowaliśmy się bardzo tym działem i postanowiliśmy że spróbujemy chińskich specjałów. Wybraliśmy wino które się ładnie prezentowało, ale miało bardzo podejrzanie tanią cenę. Ja kupiłem sobie jeszcze chińskie piwo, a w innym sklepie pyszne winko.
W Les Abeilles, w kuchni Marty zaczęliśmy degustację. Przed tym ja strzeliłem aperitif'a w postaci chińskiego piwka, które było ochydne. Chińskie wino też okazało się badziewiem i miało taki zapaszek, że Marta stwierdziła, że ona nie pije. A ja po prostu - aż mi głupio się przyznać - chciałem się tego dnia upić przed całym tygodniem pracy. Więc wypiłem tę ohydę bardzo szybko, by jak najszybciej się tego pozbyć. Ostatnie co pamiętam to jak skosztowałem ostatniego łyka tego badziewia, mówiąc "skończyło się".
Dalej zaczyna się rozdział pod tytułem "Z opowieści imprezowiczów". Podobno, gdy chiński badziew się skończył otworzyłem sobie butelkę mojego pysznego winka i nawet się nie podzieliłem z Martą. Po tym wszystkim zrobiło mi się pewnie tak dobrze, że postanowiłem porozmyślać o losach planety Ziemi w kącie pod drzwiami. Zapewne chciałem odpowiednio zgłębić istniejący problem i postanowiłem odbyć podróż astralną. Zapadłem w wieeelki sen. Na moje szczęście czy raczej nieszczęście, do Marty wpadł mój sąsiad i Ewelinka, którzy postanowili, że lepiej będzie mi się medytować w moim łóżku. Pech chciał, że w moim mieszkanku, w pokoju obok odbywała się impreza na której miałem być. I prawie że byłem. Niestety, gdy trafiłem do łóżka okazało się, że ktoś akurat miał wenę twórczą i musiał szybko coś namalować. Ale tak bez kartek? Po szufladach mi grzebać nie będą, po ścianie nie pomażą, bo to wandalizm, inne opcje odpadają... Oprócz jednej... Okazałem się być idealnym 'płótnem' dla markera. Rozmyślanie o losach wszechświata źle się dla mnie skończyło. Dlatego też czekam na zdjęcia z imprezy bo zapewne są śmieszne.
Jest jeszcze jedna rzecz którą pamiętam. W nocy, czy raczej w środku imprezy wstałem z łóżka, bo musiałem się kulturalnie odlać. Wszedłem do toalety, załatwiłem sprawę i chciałem umyć ręce. Czarne ręce? Qu-est ce que c'est? Spojrzałem w lustro i doznałem szoku. Moja twarz zamieniła się w arcydzieło! Zacząłem się myć i na moje szczęście bardzo łatwo wszystko schodziło. Nagle moje drzwi zaczęły się całe łopotać, krzycząc "MAAAKS!! ŻYJESZ?? NIE RZYGAJ JUŻ!!"... Na co ja "NIE RZYGAM! SIĘ MYJĘ SIĘ!". I tak spędziłem część imprezy, prowadząc ciekawe i inteligentne konwersacje z gadającymi drzwiami.
Rano w poniedziałek obudziłem się zadziwiająco rześki. Może i ten chiński badziew zabijał, ale czułem się jak nowo narodzony. Posprzątałem bałagan w całym domu, poszedłem się myć i doznałem szoku. Okazało się, że nie tylko moja twarz zamieniła się w arcydzieło, ale także moje plecy i brzuch. Od tej imprezy postanowiłem, że teraz zawsze chcę wiedzieć co piję. I zaczęło mi smakować każde wino, nie ważne czy wytrawne czy słodkie, białe czy czerwone. Ważne że nie chińskie.
Tego dnia zadzwonili do mnie polaczki i obwieścili że jedziemy do Alzacji. Wycieczka bardzo się udała, nie mogłem oderwać oczu od widoków tego pięknego regionu. Pogoda bardzo dopisała, słońce ogrzewało wieeeelkie pagórki obrośnięte winogronami. Niestety ja zdjęć nie robiłem bo byłem zajęty czymś innym, ale czekam na nie i od razu się dzielę. Jeździliśmy od jednego pięknego miejsca do drugiego, degustowaliśmy dobre wina, zwiedzaliśmy co się da, śmialiśmy się i po prostu dobrze bawiliśmy. Aż się nie chciało wracać do pracy.
Niestety, wtorek jest pierwszym dniem pracy. Strasznie to dołujące, ale nie wiedziałem że tak potrzebuję tego dnia. Po pierwsze, szefowa mnie pochwaliła. Spytała się czy chociaż wiem co podaję do stołu... "Tak, to jest to i to, z tym i tym, a do tego to i tamto" (nie potrafię napisać co powiedziałem po francusku więc napisałem takie coś po polsku). Jaram się tym strasznie jak ją zagiąłem. Po drugie obsługiwałem bardzo miłą panią. Jak się okazało, była to polka która siedzi we Francji już 20 lat. Powiedziała, że dobrze już mówię po francusku i po roku sam zobaczę, że będę już mówił płynnie. Powiedziała mi do tego dużo innych rzeczy, które bardzo mi pomogły. Do tego mój wieczór skończył się bardzo miłą rozmową na facebooku.
Środa cudowna, kolejny szczególny dzień. Jak pewnie każdy wie 12 października 1995 roku przyszła na świat cudowna osoba, która bardzo odmieniła moje życie. Dziękuję Ci za to.
Po drugie, w pracy nie było mojej szefowej, więc było jak w normalnej pracy. Każdy robił to co do niego należało, nikt się do nikogo nie czepiał, a śmiechu było jak nie w Les Petits Gobelins.
Ciąg dalszy nastąpi innym razem, ja spadam do pracy. Przy okazji, w mojej pracy się trochę zmieniło, już nie ma takiego krzyku jak dawniej, moja szefowa może nie jest milsza, ale przynajmniej już się mnie nie czepia. Do... usłyszenia, zobaczenia, napisania?
Au revoir!
wtorek, 4 października 2011
KILL MILL...
Salut!
Uwaga drodzy rodacy organizuję konkurs! Kto wymyśli największą wrzutę na moją szefową wygrywa zestaw francuskich Desperadosów! Odpowiedzi proszę wysyłać najlepiej od razu pod jej legowisko lub zgłaszać telefonicznie pod numer restauracji... Mnie już się pomysły kończą...
Dlaczego tak nie lubisz swojej szefowej spytacie. Moja szefowa jest terrorystką. Ten rok z nią będzie bardzo ciężki i szczerze mówiąc obstawiam zakłady jak szybko mnie wyrzucą z pracy. Jak narazie to co ona mi mówi i robi nie dotyka mnie ani nie stresuje, lecz myślę, że jest to kwestią czasu by to się zmieniło. Szczerze, teraz to mam na nią (zabluźnię bo nie wiem jak to inaczej określić) wyjebane. Wykonuję polecenia które mi poleci, ale mam gdzieś to jak ona mnie traktuje, każda obelga spływa po mnie jak woda z mokrego borsuka. A to co mi najbardziej pomaga to bluźnienie na nią po polsku. Ona wrzuca na mnie po francusku/angielsku, to ja jej wyjeżdżam z piękną wiązaneczką 'ciepłych' słówek. To baaaaaaaaaaaardzo pomaga, ale lepiej nie próbujcie tego w Polsce.
Moją pracę dzielę na dwa światy. Pierwszy swiat to klienci, drugi to pracownicy. W pierwszy wchodzę chętnie, uśmiech sam wskakuje mi na twarz, czuję chęć do komunikowania się z francuzami. Uwielbiam jak poprawiają mnie gdy się pomylę mówiąc coś po francusku lub gdy uśmiechają się kiedy słyszą mój akcent. Gdy trafię na anglików lub ludzi którzy po prostu mówią po angielsku zawsze dojdzie do jakiejś dłuższej rozmowy. Wszyscy są ciekawi kim jest ten kelner, który tak kaleczy język francuski. Zazwyczaj się pytają ile już jestem we francji, jak sobie radzę, czy jest mi ciężko i wiele innych ciekawych pytań. Raz trafili mi się brytyjczycy z którymi dużo pośmiałem, m.in. się z tego że pracuję we francuskiej restauracji nie mówiąc nic po francusku. Bardzo sympatyczni ludzie, którzy potem powiedzieli szefowej jaki to ja jestem zajebisty i zostawili napiwek tylo dla mnie. Napiwek został oczywiście wrzucony do skarbonki i podzielony, ale nieważne. Zajebisty gest. Klienci w restauracji są naprawdę super, nie ma takich gburów jak w Polsce. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy nawet gdybym tego chciał.
Jednak muszę też co chwila wracać do drugiego świata, czyli pracowników. Oprocz mojej szefowej, kelerkami są także jedna murzynka Toi z Madagaskaru i lanoska Juliana z Kolumbi. Obie wymiatają po francusku, tylko ja jeden głąb w te klocki. Te dwie dziewczyny są bardzo sympatyczne, często mi pomogą, wytłumaczą dużo rzeczy i nauczą conieco. We trójkę tworzymy wspólny front przeciw szefowej, co też mnie trochę ratuje. Bo nie tylko mi się dostaje, ale wszystkim. Oczywiście mnie najbardziej bo jako jedyny nie mówię po francusku. Ale to będzie tylko rok w Les petits Gobelins...
Po pracy w takiej atmosferze, wszedzie mi będze dobrze, to jest duży plus, muszę tylko wytrzymać na wojnie z szefową. Muszę trzymać swoje emocje na wodzy, nie dać się sprowokować oraz niestety wykonywać jej polecenia. Wiem że praca to nie bajka, ale nie pracujecie z moją szefową...
Ale koniec gadania o pracy... Ostatnio miałem czas na zrobienie paru zdjęć mojemu kochanemu Nancy! Jest też dużo zdjęć z imprez, ale ich nie mogę raczej zamieścić w internecie. Gdyy nie duża grupka wspaniałych polaków myślę że w mojej pracy nie trzymałbym się tak dobrze. Zajebiście jest pracować z myślą o weekendowej imprezie, do dodaje takie motywacji!
Jeśli chodzi o zdjęcia to jak narazie dam wam pooglądać miasteczko, mam nadzieję, że w wolnym czasie zrobię ich więcej! Nie zamieszczę ich dzisiaj bo jestem zbyt zmęczony po szkole, ale zdjęcia będą albo na facebooku lub na blogu lada moment. Napewno się skapniecie się gdzie one są. Tymczasem dobranoc!
Bonne nuit!
Uwaga drodzy rodacy organizuję konkurs! Kto wymyśli największą wrzutę na moją szefową wygrywa zestaw francuskich Desperadosów! Odpowiedzi proszę wysyłać najlepiej od razu pod jej legowisko lub zgłaszać telefonicznie pod numer restauracji... Mnie już się pomysły kończą...
Dlaczego tak nie lubisz swojej szefowej spytacie. Moja szefowa jest terrorystką. Ten rok z nią będzie bardzo ciężki i szczerze mówiąc obstawiam zakłady jak szybko mnie wyrzucą z pracy. Jak narazie to co ona mi mówi i robi nie dotyka mnie ani nie stresuje, lecz myślę, że jest to kwestią czasu by to się zmieniło. Szczerze, teraz to mam na nią (zabluźnię bo nie wiem jak to inaczej określić) wyjebane. Wykonuję polecenia które mi poleci, ale mam gdzieś to jak ona mnie traktuje, każda obelga spływa po mnie jak woda z mokrego borsuka. A to co mi najbardziej pomaga to bluźnienie na nią po polsku. Ona wrzuca na mnie po francusku/angielsku, to ja jej wyjeżdżam z piękną wiązaneczką 'ciepłych' słówek. To baaaaaaaaaaaardzo pomaga, ale lepiej nie próbujcie tego w Polsce.
Moją pracę dzielę na dwa światy. Pierwszy swiat to klienci, drugi to pracownicy. W pierwszy wchodzę chętnie, uśmiech sam wskakuje mi na twarz, czuję chęć do komunikowania się z francuzami. Uwielbiam jak poprawiają mnie gdy się pomylę mówiąc coś po francusku lub gdy uśmiechają się kiedy słyszą mój akcent. Gdy trafię na anglików lub ludzi którzy po prostu mówią po angielsku zawsze dojdzie do jakiejś dłuższej rozmowy. Wszyscy są ciekawi kim jest ten kelner, który tak kaleczy język francuski. Zazwyczaj się pytają ile już jestem we francji, jak sobie radzę, czy jest mi ciężko i wiele innych ciekawych pytań. Raz trafili mi się brytyjczycy z którymi dużo pośmiałem, m.in. się z tego że pracuję we francuskiej restauracji nie mówiąc nic po francusku. Bardzo sympatyczni ludzie, którzy potem powiedzieli szefowej jaki to ja jestem zajebisty i zostawili napiwek tylo dla mnie. Napiwek został oczywiście wrzucony do skarbonki i podzielony, ale nieważne. Zajebisty gest. Klienci w restauracji są naprawdę super, nie ma takich gburów jak w Polsce. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy nawet gdybym tego chciał.
Jednak muszę też co chwila wracać do drugiego świata, czyli pracowników. Oprocz mojej szefowej, kelerkami są także jedna murzynka Toi z Madagaskaru i lanoska Juliana z Kolumbi. Obie wymiatają po francusku, tylko ja jeden głąb w te klocki. Te dwie dziewczyny są bardzo sympatyczne, często mi pomogą, wytłumaczą dużo rzeczy i nauczą conieco. We trójkę tworzymy wspólny front przeciw szefowej, co też mnie trochę ratuje. Bo nie tylko mi się dostaje, ale wszystkim. Oczywiście mnie najbardziej bo jako jedyny nie mówię po francusku. Ale to będzie tylko rok w Les petits Gobelins...
Po pracy w takiej atmosferze, wszedzie mi będze dobrze, to jest duży plus, muszę tylko wytrzymać na wojnie z szefową. Muszę trzymać swoje emocje na wodzy, nie dać się sprowokować oraz niestety wykonywać jej polecenia. Wiem że praca to nie bajka, ale nie pracujecie z moją szefową...
Ale koniec gadania o pracy... Ostatnio miałem czas na zrobienie paru zdjęć mojemu kochanemu Nancy! Jest też dużo zdjęć z imprez, ale ich nie mogę raczej zamieścić w internecie. Gdyy nie duża grupka wspaniałych polaków myślę że w mojej pracy nie trzymałbym się tak dobrze. Zajebiście jest pracować z myślą o weekendowej imprezie, do dodaje takie motywacji!
Jeśli chodzi o zdjęcia to jak narazie dam wam pooglądać miasteczko, mam nadzieję, że w wolnym czasie zrobię ich więcej! Nie zamieszczę ich dzisiaj bo jestem zbyt zmęczony po szkole, ale zdjęcia będą albo na facebooku lub na blogu lada moment. Napewno się skapniecie się gdzie one są. Tymczasem dobranoc!
Bonne nuit!
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)