Salut.
Listopad to był dla mnie bardzo pechowy miesiąc. Traciłem po kolei wszystko co miałem i otrzymywałem same problemy. To był dla mnie miesiąc stresu i załamania. Traciłem siebie puszczając się w wir imprez i wyjazdów. Robiłem wszystko co się dało, byle by tylko nie myśleć o czekającej mnie przyszłości. Nie pisałem także na blogu by nie uczynić z niego 'Defeat Depression'...
Jak wiecie wszystko zaczęło się od utraty pracy. Na początku było to dla mnie jak odbicie się od dna. Jednak szukanie pracy w obcym kraju, którego języka w ogóle nie znasz jest cięższe niż się wydaje. Dostałem w szkole pliczek moich francuskojęzycznych CV, bym chodził po restauracjach i szukał pracy dla siebie. Bizon, któremu dziękuję, pomógł mi wybrać restauracje które są spoko, bo on się na tym dobrze zna. Ewelina Szumska, jedna z polek w Nancy, której jestem bardzo wdzięczny, pomogła mi napisać co mam mówić do patronów restauracji. Miałem swój tekścik, który mówiłem z pamięci wchodząc do potencjalnego miejsca pracy. Był to dla mnie wielki stres, jednak radziłem sobie z nim znakomicie. Tłumiłem go gdzieś w sobie, wytwarzając u siebie uczucie nieokreślonego szczęścia. Byłem pełen optymizmu, szczęśliwy na myśl o zmianie pracy. Tutaj podziękuję Ewelinie Maj oraz Michałowi Wederowi, za pomoc w obchodzeniu kilku restauracji.
Jednak czas mijał niemiłosiernie szybko... Dzień za dniem. Kserowałem coraz więcej CV, obszedłem większość restauracji w Nancy. Lecz nikt nie odezwał się do mnie. Mój optymizm gdzieś zgasł, a ja zacząłem imprezować, by to wszystko odreagować. Taniec może zdziałać cuda, oj tak...
Mając wahania nastrojów, nadal szukałem i czekałem. Gdy któryś z patronów robił mi jakąś nadzieję na pracę, równie szybko był ją w stanie zgasić brak żadnego telefonu czy maila od nich.
* W tym miejscu tego posta odkryłem że idealnie nadaje się on na 'Defeat Depression'... Wiecie czemu nie pisałem, ale to dopiero początek problemów.
Podczas jednej imprezy odbywającej się w kuchni mojej i Bizona doszło do pewnego incydentu. Otóż podpici już trochę imprezowicze postanowili pobawić się ogniem i papierem... Na szczęście/nieszczęście wyrzucali to wszystko przez okno. Palący się papier... Nuda! Czemu by nie stworzyć koktajli Mołotowa? Jak zanudzeni imprezowicze pomyśleli tak też postanowili to zrobić. Benzyna do zapalniczek, butelka po piwie, papier i jazda! Gdybym był w tej kuchni wtedy nie dopuściłbym do takiej zabawy. Jestem w końcu synem strażaka. Ja niestety byłem u kolegi jedząc spoko posiłek. Ale wracając do imprezowiczów. Jeden kolega stanowczo przesadził. Rzucił taką oto butelką w sąsiedni budynek. W okno, które dzięki Bogu zasłonięte było żaluzją. Jednak to wystarczyło do interwencji. Wkurzeni mieszkańcy kamieniczki zadzwonili na recepcję Les Abeilles mówiąc co wyprawiają ludzie w mojej kuchni. Boję się co by zrobili gdyby to były prawdziwe koktajle Mołotowa... A impreza skończyła się w klubie.
Dzień po imprezie powiedziałem Bizonowi, że musimy posprzątać syf pod naszymi oknami. Papiery, spalone kartki, potłuczone butelki... Bizon dowiedział się z recepcji że prawdopodobnie nas wyrzucą... I wyrzucili. Tydzień później dostaliśmy pisma z informacją, że mamy się spakować i wynieść do 9 grudnia do godziny 17:00.
Żeby to nie było za mało problemów zaczęły kończyć mi się pieniądze. Kluby we Francji to droga zabawa. Następnie ludzie z Polski zaczęli mieć do mnie pretensje za to, że się do nich nie odzywam, nie mam dla nich czasu, zapominam o nich. Do tego dochodzą jeszcze moje problemy osobiste o których nie będę już pisał na tym blogu 'Defeat Depression'.
Nieźle, co? Idzie popaść w depresję. Na szczęście to mnie ominęło. Jednak zmieniłem się, co zaczęli dostrzegać wszyscy dookoła. Każdy polak widział zanik mojego dobrego humoru, martwili się i troszczyli. Nawet węgrzy, z którymi się prawie nie znam, opiekowali się mną jak bratem. To tego Mike Bernasiak, mój osobisty psycholog. I Bartek Lewandowski, najlepszy przyjaciel, nie ważne co powie, zawsze sprawi uśmiech na moim ryjcu. No i rodzice, którzy prawie się na mnie obrazili, ale nie mogli, bo przecież nadal jestem ich kochanym synem. Wszyscy ludzie tak chętnie mi pomagali, że nie mogłem się poddać. Nie wiem jak im wszystkim dziękować. Za to, że zawsze pozostawała we mnie nadzieja.
Kończę z 'Defeat Depression'. W końcu dzieje się u mnie coś dobrego. Miłe zmiany.
Nie mogłem sobie pozwolić na opuszczenie Les Abeilles. Nie w mojej sytuacji braku pieniędzy. Jest to najtańsze mieszkanko jakie mogę znaleźć we Francji, a przeprowadzka oznaczałaby tylko duże koszty. Dlatego postanowiłem udać się z kolegą do dyrekcji i powiedzieć jak wygląda sprawa ze mną. Jestem dopiero 2 miesiące we Francji, nie mówię po francusku i jak ja niby mam mieszkanko znaleźć, do tego zmiana pracy, która wiąże się z brakiem pieniędzy oraz okres zimowy, który oznacza, że wyrzucony na bruk umrę z wyziębienia. Dodałem oczywiście, że nie było mnie na tej imprezie i nie byłem w stanie zapobiec temu incydentowi.
Dostałem drugą szansę. Mogę mieszkać nadal w Les Abeilles. Jednak jestem pod specjalną obserwacją i najmniejsza impreza u mnie oznacza natychmiastowe wyrzucenie. Dla mnie to nawet lepiej, ale muszę się pilnować.
A co z pracą? Po wielu skomplikowanych sytuacjach, kłamstwach pracodawców, mailach ze szkoły i stresach, w końcu los się do mnie uśmiechnął. Mam nową pracę od 10 grudnia. I to w Nancy. A na dodatek pracuję z fajną koleżanką i węgrem na którego mówię 'The Best'. Bardzo mnie to cieszy. Szkoda tylko, że raczej nie przyjadę na święta do Polski...
Jak widzicie moja sytuacja w końcu zaczyna stawać się 'normalna'. Jeszcze trochę i moje życie na nowo nabierze tempa. I oczywiście w końcu będę mógł pisać posty o ciekawych historiach i bawić się w pisarza, co zaczynam lubić. Mam nadzieję że to koniec z 'Defeat Depression' na dobre. Życzcie mi szczęścia, bo tego mi najbardziej w życiu trzeba. Zdrowie to ludzie na Titanicu mieli, ale zabrakło im właśnie szczęścia.
Do zobaczenia wkrótce. Au revoir.
czwartek, 1 grudnia 2011
piątek, 11 listopada 2011
PLUS CZY MINUS?
Salut!
Gdy tworzyłem tego posta siedziałem w pociągu jadącym z Bar-le-Duc, trzymałem laptopa na stoliku i pisałem, czując się jak rasowy biznesman. Do tego byłem ogolony i ubrany w płaszczyk by wyglądać poważniej. Później wam powiem dlaczego siedziałem właśnie w tym pociągu, w środku tygodnia, w środę o 19:21. Nie, nie wracam do Polski, chociaż chciałbym i mógłbym w tej chwili to zrobić. Mam taką możliwość, to jedno z wyjść z mojej sytuacji. A jest nią brak pracy, bezrobotność, wolność, czy jak to sobie nazwiecie. Plus czy minus? Sam już nie wiem.
Status ‘bezrobotnego’ otrzymałem w sobotę 5 listopada. Wiele z was na pewno pomyślało sobie na początku, że sam odszedłem z pracy. Więc powiem wam, że jesteście w błędzie. Nie miałem odwagi by to zrobić samemu. Tkwił bym dalej w tym syfie gdybym sobie niechcący nie pomógł. Zostałem najzwyczajniej w świecie zwolniony. Zrobiłem błąd, który zadecydował o moim odejściu. Zapomniałem zamówić danie główne i goście siedzieli chwilkę bez niczego. Szef to zauważył i nawrzeszczał na mnie po francusku, czego nie zrozumiałem. Jedna kelnerka później wszystko mi przetłumaczyła. Gdy usłyszałem ‘zostałeś zwolniony’ wcale się nie załamałem. Przeciwnie, strasznie się ucieszyłem. Marzyłem o tym za każdym razem, gdy tylko wchodziłem do Les Petits Gobelins. Moja mini depresja przeszła mi o tak - *pstryk* - i nie jej ma… Byłem najszczęśliwszy od momentu mojego przyjechania do Francji. To uczucie wolności i myśl, że moja szefowa już nie będzie mnie sprowadzać na dno. Koniec z odbieraniem szczęścia i motywacji do czegokolwiek. Do tego miałem strasznie cudownie pożegnanie. Mimo, że moja szefowa wyjątkowo bardzo próbowała mnie zeszmacić tej nocy ja obrałem taktykę na 'mokrego bobra'. Wszystko co o mnie powiedziała spływało po mnie jak woda z mokrego bobra. Byłem miły dla moich klientów mimo jej zachowania. A oni to zauważyli. Zauważyli wszystko. Trzy stoliki ludzi stanęły w mojej obronie. To było cudowne przeżycie, to było moje wielkie odbicie się od dna. Pierwszy stolik, gdy opuszczał restaurację, zrobił dość dużą awanturę mojej szefowej o to jaka jest dla mnie. Zaczęli krzyczeć na nią przy wszystkich klientach, wśród których zapadła cisza. Powiedzieli bardzo budujące rzeczy o mnie. Mówili, że jestem bardzo wyjątkowy będąc tak miłym dla nich, podczas gdy ona jest agresywna w stosunku do mnie i na pewno tego tak nie zostawią. Kuchnia świetna, obsługa idealna, ale to ona psuje restaurację. Mają rację. Co prawda nie mieli racji, że obsługa idealna, w końcu za to mnie wyrzucili, ale zgadzam się z nimi że Millie psuje restaurację. Dostałem napiwek do ręki, tylko dla mnie. A szefowa wybiegła z restauracji i jej nie było do końca serwisu. Drugi stolik powtórzył to samo, trzeci też, z tą różnicą, że poprosili o rozmowę z szefem restauracji. To była bardzo szczęśliwa chwila dla mnie.
Jak mi minęły niedziela i poniedziałek? Otóż nie najgorzej. Nigdy nie pomyślałbym, że na bezrobociu będę robił takie rzeczy. Wizyta na ciepłych źródłach, sauny, jacuzzi, masaże wodne, kolacje z krewetek i pysznych sałatek, imprezy z polakami, brak myśli o mojej szefowej. Cudowne bezrobocie!
Jednak w końcu przyszedł wtorek. Musiałem odwiedzić ostatni raz moją restaurację. Chciałem tylko spytać się o parę rzeczy. Gdy wszedłem do restauracji szefowa powitała mnie okropnym spojrzeniem. Czułem się jak jakiś wyrzutek, jak brudny robak, którego jedynym dobrym aspektem jest fakt, iż fajnie chrupie gdy się go rozdepcze. Zdążyłem tylko powiedzieć zbyt miłe "Bonjour" i nic więcej, ponieważ szefowa spytała się mnie od razu głosem pełnym odrazy 'A czego TY tu szukasz?'. Spytałem się czy mam coś podpisać, czy już jestem wolny. Wszystko szkoła podobno załatwi. Wyprosiła mnie z restauracji. Ostatnie co widziałem w Les Petits Gobelins było smutne spojrzenie mojej koleżanki kelnerki i jej błaganie o pomoc. Współczuję jej, mam nadzieję, że odejdzie.
Myślałem, że opuszczenie Les Petits Gobelins będzie najlepszym wyjściem z mojej sytuacji, ale nie spodziewałem się tylu problemów. Prawdą jest, że bardzo bardzo bardzo się cieszę z mojego odejścia, ale co dalej? Wszyscy mnie się pytają czy wrócę do Polski... Nie poddaję się tak szybko. Napisałem maila do szkoły i odpisali mi, że najlepiej by było gdybym przyjechał do szkoły by porozmawiać face to face. Dlatego właśnie siedziałem w pociągu gdy to pisałem.
Odwiedziłem szkołę w środę by porozmawiać z Panem Viardem. Okazało się, że dzwoniła do nich moja szefowa. Nieźle mnie oczerniła. Same niemiłe słowa, ale trochę głupio, że większość się zgadzała. Oczywiście mam się zmienić, polepszyć mój francuski i bla bla bla. Ale dowiedziałem się dwóch strasznych rzeczy, bardzo niefajnych. Po pierwsze jak nie znajdę pracy w Nancy to będę pracował w innym mieście. Nie chcę tego, zbyt bardzo się zżyłem z ludźmi w Les Abeilles. Zajebiście mi się tu podoba i nie zamierzam się przeprowadzać. Dlatego poprosiłem o wydrukowanie mojego francuskiego CV by obejść w Nancy tyle restauracji ile się tylko da. Sam się wpakowałem w taki syf więc sam się z niego wyciągnę. Mam tu też tyle pomocy od polaków, węgrów i niemki, nie jestem sam. Druga niefajna rzecz której się dowiedziałem to fakt, że bez pracy nie mogę przyjechać do szkoły. O to też będę walczył, to bardzo nie fair.
W czwartek byłem w paru restauracjach. To było bardzo stresujące wchodzić do restauracji nie znając języka i szukać pracy. Ale o czym ja bym tu pisał gdyby nic się nie działo! Zostawiłem CV i czekam na jakikolwiek sygnał od kogokolwiek. Jestem dobrej myśli.
W czwartkowy wieczór oczywiście była impreza. W piątek, tak jak w Polsce jest narodowe święto i wszystko pozamykane, więc szukanie pracy tego dnia jest bez sensu. Za to w sobotę idę na dalsze łowy. Życzcie mi szczęścia, bo tego mi najbardziej potrzeba! 'Bonne chance Maks'!
Au revoir!
PS Strasznie strasznie strasznie tęsknię za Polską...
Odwiedziłem szkołę w środę by porozmawiać z Panem Viardem. Okazało się, że dzwoniła do nich moja szefowa. Nieźle mnie oczerniła. Same niemiłe słowa, ale trochę głupio, że większość się zgadzała. Oczywiście mam się zmienić, polepszyć mój francuski i bla bla bla. Ale dowiedziałem się dwóch strasznych rzeczy, bardzo niefajnych. Po pierwsze jak nie znajdę pracy w Nancy to będę pracował w innym mieście. Nie chcę tego, zbyt bardzo się zżyłem z ludźmi w Les Abeilles. Zajebiście mi się tu podoba i nie zamierzam się przeprowadzać. Dlatego poprosiłem o wydrukowanie mojego francuskiego CV by obejść w Nancy tyle restauracji ile się tylko da. Sam się wpakowałem w taki syf więc sam się z niego wyciągnę. Mam tu też tyle pomocy od polaków, węgrów i niemki, nie jestem sam. Druga niefajna rzecz której się dowiedziałem to fakt, że bez pracy nie mogę przyjechać do szkoły. O to też będę walczył, to bardzo nie fair.
W czwartek byłem w paru restauracjach. To było bardzo stresujące wchodzić do restauracji nie znając języka i szukać pracy. Ale o czym ja bym tu pisał gdyby nic się nie działo! Zostawiłem CV i czekam na jakikolwiek sygnał od kogokolwiek. Jestem dobrej myśli.
W czwartkowy wieczór oczywiście była impreza. W piątek, tak jak w Polsce jest narodowe święto i wszystko pozamykane, więc szukanie pracy tego dnia jest bez sensu. Za to w sobotę idę na dalsze łowy. Życzcie mi szczęścia, bo tego mi najbardziej potrzeba! 'Bonne chance Maks'!
Au revoir!
PS Strasznie strasznie strasznie tęsknię za Polską...
wtorek, 25 października 2011
MOJA LEKCJA.
Salut!
Robię pomiędzy postami bardzo długie przerwy. Czasami boję się pisać, bo myślę że niektóre posty mogą przypominać kartki z 'Pamiętnika początkującego alkoholika'. To przez te szalone imprezy. Do tego niektóre mogłyby być bardzo dołujące, bo często po pracy mam swoje trudne momenty. Ostatnio miewam je coraz częściej, bo czuję się bardzo zdemotywowany. Ale na całe szczęście nazywam się Maks Kulicki. Opowiem teraz wam pewną historię.
Pewnego pięknego, słonecznego dnia siedziałem na ławce w parku. Zauważyłem ulotkę leżącą na ziemi i podniosłem ją. Spojrzałem na obrazki, bo tylko je mogłem zrozumieć. Na jednym z nich zauważyłem twarz starszej kobiety. Miała ona pełno zmarszczek, ale widać po nich było, że ta kobieta często się uśmiechała w swoim życiu. Pomyślałem, że musiała być ona zajebiście szczęśliwa. Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. A co ze mną? Czy w przyszłości ktoś widząc mnie pomyśli to samo? Czy ja będę myślał o sobie, że spędziłem moje życie szczęśliwie? I co tak naprawdę sprawia, że człowiek czuje się szczęśliwy? Ja już mam mętlik w głowie. Myślałem, że Francja będzie dla mnie dobrą przygodą i super lekcją życia. Myślałem, że zajebiście jest w końcu zacząć dorosłe życie. Sądziłem, że tego właśnie pragnę! Nie wiedziałem wtedy jak bardzo się myliłem. Teraz do mnie dociera ile zostawiłem w Polsce. Odkryłem że to co tak naprawdę sprawia, że jestem szczęśliwy to po prostu bycie sobą. A ja byłem sobą tylko w Polsce. Przy dziewczynie, przy moim najlepszym przyjacielu, przy rodzicach, wśród moich ludzi. Tutaj muszę zostawić starego Maksa i stać się Maksymilianem. To będzie bardzo ciężkie i myślę, że właśnie zaczyna się mój okres gdy zamieniam się w dorosłego człowieka. Boję się tego. Nigdy nie chciałem dorosnąć. Źle że to dzieje się w takim zastraszającym tępie... Chciałbym by całe moje życie było szczęśliwe. Boję się że zgubię siebie gdzieś pomiędzy Maksem i Maksymilianem. Nie będę wiedział kim jestem. Zresztą już się zmieniam. Moja praca mnie bardzo niszczy. Totalnie straciłem motywację i zapał do pracy. Przychodzę do pracy marząc by mnie z niej zwolnili. Wychodzę z pracy czując się jak szmata którą codziennie zmywają podłogę z kuchni. Czuję się jak kompletne zero. Pierwszy raz w moim życiu, komuś udało się mi udowodnić że jestem bezużyteczny. I udało się to takiej osobie jak moja szefowa.
Spojrzałem na ulotkę jeszcze raz. Popatrzyłem na tę szczęśliwą kobietę. Zastanowiłem się nad swoim życiem. Pomyślałem o tym o czym myślałem wcześniej. Gdybym miał umrzeć w tej chwili, w której trzymałem ulotkę, co bym mógł powiedzieć o swoim życiu? Czy przeżyłem je szczęśliwie? Wtedy dotarło do mnie jakie życie jest ulotne. Naprawdę mogłem umrzeć w tej chwili. Nie wiem, mogłem zostać przypadkowo postrzelony, mogłem zostac przejechany, pobity, trafiony przez meteoryt, cokolwiek. Pomyslałem jaki jestem GŁUPI przejmując się tą pracą. Co tam że mnie gnoją, pomiatają. JA ŻYJĘ! To jest mój powód do szczęścia. Muszę być naprawdę kompletnym kretynem przejmując się tym co mówi do mnie ta kobieta. Tak naprawdę uświadomiłem sobie, że nie jestem zerem. Nie, nie ja. Nie jestem bezużyteczny. I tak napradę mogę powiedzieć, że jestem lepszym człowiekiem od niej. Mogę być dumny z tego, że nazywam się Kulicki! MAKSYMILIAN KULICKI! Ona może mi co najwyżej podskoczyć.
Przypomniałem sobie wtedy nazwę mojego bloga. Defeat Myself. Pokonać siebie. Po to tu przyjchałem. I nikt nigdy nie odbierze mi szczęścia. Nikt nie ma do tego prawa, a szczególnie moja szefowa. I tak naprawdę to ja mogę sprawić że ona będzie szczęśliwszym człowiekiem. Nich mnie szmaci, mam to w dupie. Ale bycie niemiłym dla siebie jest głupie. Dlatego nieważne co ona mi powie będę dla niej miły. A co mi tam. Będę się uśmiechał do niej tak często jak tylko będę mógł.
Chciałbym by ktoś siedział kiedyś na ławce w parku, znalazł ulotkę z moim zdjęciem i pomyślał 'Boże, jaki ten człowiek musiał być szczęśliwy'. Ja doo tego będę dążył. Znalazłem mój cel w życiu, nie chcę restauracji, nie chcę pieniędzy. Chcę tego co sprawi że poczuję sięszczęśliwy. I ty drogi rodaku, kimkolwiek jesteś pamiętaj. Traktuj każdy dzień jako dar dla Ciebie. Szkoda czasu na złe humory, jeżeli chcesz przeżyć swoje życie szczęśliwie to po prostu zrób to. Ja odkryłem że bycie szczęśliwym jest zależne tylko i wyłącznie on nas. Korzystaj z życia jak tylko się da!
Życzę wszystkim szczęścia. W życiu.
Au revoir!!!
Robię pomiędzy postami bardzo długie przerwy. Czasami boję się pisać, bo myślę że niektóre posty mogą przypominać kartki z 'Pamiętnika początkującego alkoholika'. To przez te szalone imprezy. Do tego niektóre mogłyby być bardzo dołujące, bo często po pracy mam swoje trudne momenty. Ostatnio miewam je coraz częściej, bo czuję się bardzo zdemotywowany. Ale na całe szczęście nazywam się Maks Kulicki. Opowiem teraz wam pewną historię.
Pewnego pięknego, słonecznego dnia siedziałem na ławce w parku. Zauważyłem ulotkę leżącą na ziemi i podniosłem ją. Spojrzałem na obrazki, bo tylko je mogłem zrozumieć. Na jednym z nich zauważyłem twarz starszej kobiety. Miała ona pełno zmarszczek, ale widać po nich było, że ta kobieta często się uśmiechała w swoim życiu. Pomyślałem, że musiała być ona zajebiście szczęśliwa. Wtedy przyszła mi do głowy pewna myśl. A co ze mną? Czy w przyszłości ktoś widząc mnie pomyśli to samo? Czy ja będę myślał o sobie, że spędziłem moje życie szczęśliwie? I co tak naprawdę sprawia, że człowiek czuje się szczęśliwy? Ja już mam mętlik w głowie. Myślałem, że Francja będzie dla mnie dobrą przygodą i super lekcją życia. Myślałem, że zajebiście jest w końcu zacząć dorosłe życie. Sądziłem, że tego właśnie pragnę! Nie wiedziałem wtedy jak bardzo się myliłem. Teraz do mnie dociera ile zostawiłem w Polsce. Odkryłem że to co tak naprawdę sprawia, że jestem szczęśliwy to po prostu bycie sobą. A ja byłem sobą tylko w Polsce. Przy dziewczynie, przy moim najlepszym przyjacielu, przy rodzicach, wśród moich ludzi. Tutaj muszę zostawić starego Maksa i stać się Maksymilianem. To będzie bardzo ciężkie i myślę, że właśnie zaczyna się mój okres gdy zamieniam się w dorosłego człowieka. Boję się tego. Nigdy nie chciałem dorosnąć. Źle że to dzieje się w takim zastraszającym tępie... Chciałbym by całe moje życie było szczęśliwe. Boję się że zgubię siebie gdzieś pomiędzy Maksem i Maksymilianem. Nie będę wiedział kim jestem. Zresztą już się zmieniam. Moja praca mnie bardzo niszczy. Totalnie straciłem motywację i zapał do pracy. Przychodzę do pracy marząc by mnie z niej zwolnili. Wychodzę z pracy czując się jak szmata którą codziennie zmywają podłogę z kuchni. Czuję się jak kompletne zero. Pierwszy raz w moim życiu, komuś udało się mi udowodnić że jestem bezużyteczny. I udało się to takiej osobie jak moja szefowa.
Spojrzałem na ulotkę jeszcze raz. Popatrzyłem na tę szczęśliwą kobietę. Zastanowiłem się nad swoim życiem. Pomyślałem o tym o czym myślałem wcześniej. Gdybym miał umrzeć w tej chwili, w której trzymałem ulotkę, co bym mógł powiedzieć o swoim życiu? Czy przeżyłem je szczęśliwie? Wtedy dotarło do mnie jakie życie jest ulotne. Naprawdę mogłem umrzeć w tej chwili. Nie wiem, mogłem zostać przypadkowo postrzelony, mogłem zostac przejechany, pobity, trafiony przez meteoryt, cokolwiek. Pomyslałem jaki jestem GŁUPI przejmując się tą pracą. Co tam że mnie gnoją, pomiatają. JA ŻYJĘ! To jest mój powód do szczęścia. Muszę być naprawdę kompletnym kretynem przejmując się tym co mówi do mnie ta kobieta. Tak naprawdę uświadomiłem sobie, że nie jestem zerem. Nie, nie ja. Nie jestem bezużyteczny. I tak napradę mogę powiedzieć, że jestem lepszym człowiekiem od niej. Mogę być dumny z tego, że nazywam się Kulicki! MAKSYMILIAN KULICKI! Ona może mi co najwyżej podskoczyć.
Przypomniałem sobie wtedy nazwę mojego bloga. Defeat Myself. Pokonać siebie. Po to tu przyjchałem. I nikt nigdy nie odbierze mi szczęścia. Nikt nie ma do tego prawa, a szczególnie moja szefowa. I tak naprawdę to ja mogę sprawić że ona będzie szczęśliwszym człowiekiem. Nich mnie szmaci, mam to w dupie. Ale bycie niemiłym dla siebie jest głupie. Dlatego nieważne co ona mi powie będę dla niej miły. A co mi tam. Będę się uśmiechał do niej tak często jak tylko będę mógł.
Chciałbym by ktoś siedział kiedyś na ławce w parku, znalazł ulotkę z moim zdjęciem i pomyślał 'Boże, jaki ten człowiek musiał być szczęśliwy'. Ja doo tego będę dążył. Znalazłem mój cel w życiu, nie chcę restauracji, nie chcę pieniędzy. Chcę tego co sprawi że poczuję sięszczęśliwy. I ty drogi rodaku, kimkolwiek jesteś pamiętaj. Traktuj każdy dzień jako dar dla Ciebie. Szkoda czasu na złe humory, jeżeli chcesz przeżyć swoje życie szczęśliwie to po prostu zrób to. Ja odkryłem że bycie szczęśliwym jest zależne tylko i wyłącznie on nas. Korzystaj z życia jak tylko się da!
Życzę wszystkim szczęścia. W życiu.
Au revoir!!!
piątek, 14 października 2011
ŻYCIE TOCZY SIĘ DALEJ
Salut!
Ludzie kochani! Nie było mnie tu bardzo długo, wiem, przepraszam... To dlatego, że działo się tyle ciekawego, że aż nie wiedziałem od czego zacząć. Nie mogłem się zdecydować... A poza tym czekałem na zdjęcia z imprezy na której byłem, ale mnie nie było. Chyba się domyślacie o co chodzi. Ale pieprzyć wstępy, do rzeczy!
3 - 7 października. Okres szkoły. Okres senatorium, odpoczynku, relaksu, spokoju, lekkości, luzu, zbawienia. Traktuję moją szkołę jako coś niebiańskiego. Jest to mój odpoczynek od pracy. Teraz nauka jest dla mnie taka cudowna! Aż chcę się uczyć, mogę spędzić całą noc przy notatkach i być zaspanym cały dzień, byle by tylko doznać tego uczucia... Specyficznego uczucia chodzenia do szkoły. Niektórzy z was zapewne nie znają go, bo jeszcze po prostu jesteście w szkole. Dla niektórych to codzienność, dla mnie - zbawienie. Do tego jeszcze styl mojej szkoły, iście amerykański. Nocujemy w fajnych pokojach, jemy na stołówce, takiej z tacami i wyborem potraw, chodzimy na zajęcia z niebieskimi 'dzienniczkami' i segregatorami, na lekcję wzywa nas dzwonek jak ze stacji metra, mamy swoje szafki, trzymamy się w narodowych grupkach, ogólnie jest fajnie i zajebiście. Niestety, życie jak w Madrycie szybko się kończy. W piątek powrót do Les Abeilles, a w sobotę do pracy...
Na szczęście po każdej sobocie przychodzi niedziela. A po niedzieli poniedziałek. Moje dwa ulubione dni... Dni wolne od pracy. Każda niedziela wygląda podobnie. Od rana odsypianie pracy, a na wieczór wielkie picie.
Niedziela 9 października wyglądała jednak inaczej. Po pierwsze była to szczególna niedziela, ponieważ jak pewnie każdy wie, 9 października 1996 roku urodził się ktoś bardzo ważny. Ktoś komu zawdzięczam 1/4 mojego życiowego szczęścia. To dużo, dziękuję Ci bardzo, nie wyobrażam sobie życia bez najlepszego przyjaciela.
Po drugie, ta niedziela była inna, dziwna, bo znam ją tylko z opowieści innych ludzi. Mnie ktoś wymazał kartę pamięci... Już mówię jak to się stało.
Dzień zapowiadał się nudnie, więc postanowiliśmy z Martą, że wybierzemy się do Nancy i porobimy kolejne zdjęcia. Pech chciał, że nie było zbyt ładnej pogody więc po prostu zrobiliśmy sobie spacer. I odkryliśmy chiński market. Gdybym wiedział co ze mną zrobią zakupy w tym sklepie to bym tam nie wchodził. Ale jasnowidzem nie jestem. Przechadzając się między regałami najdziwniejszych rzeczy które w życiu widziałem i które podobno można zjeść, odkryliśmy półeczkę z alkoholami. Nam polakom nie trudno jest to znaleźć, ot polska intuicja. Zainteresowaliśmy się bardzo tym działem i postanowiliśmy że spróbujemy chińskich specjałów. Wybraliśmy wino które się ładnie prezentowało, ale miało bardzo podejrzanie tanią cenę. Ja kupiłem sobie jeszcze chińskie piwo, a w innym sklepie pyszne winko.
W Les Abeilles, w kuchni Marty zaczęliśmy degustację. Przed tym ja strzeliłem aperitif'a w postaci chińskiego piwka, które było ochydne. Chińskie wino też okazało się badziewiem i miało taki zapaszek, że Marta stwierdziła, że ona nie pije. A ja po prostu - aż mi głupio się przyznać - chciałem się tego dnia upić przed całym tygodniem pracy. Więc wypiłem tę ohydę bardzo szybko, by jak najszybciej się tego pozbyć. Ostatnie co pamiętam to jak skosztowałem ostatniego łyka tego badziewia, mówiąc "skończyło się".
Dalej zaczyna się rozdział pod tytułem "Z opowieści imprezowiczów". Podobno, gdy chiński badziew się skończył otworzyłem sobie butelkę mojego pysznego winka i nawet się nie podzieliłem z Martą. Po tym wszystkim zrobiło mi się pewnie tak dobrze, że postanowiłem porozmyślać o losach planety Ziemi w kącie pod drzwiami. Zapewne chciałem odpowiednio zgłębić istniejący problem i postanowiłem odbyć podróż astralną. Zapadłem w wieeelki sen. Na moje szczęście czy raczej nieszczęście, do Marty wpadł mój sąsiad i Ewelinka, którzy postanowili, że lepiej będzie mi się medytować w moim łóżku. Pech chciał, że w moim mieszkanku, w pokoju obok odbywała się impreza na której miałem być. I prawie że byłem. Niestety, gdy trafiłem do łóżka okazało się, że ktoś akurat miał wenę twórczą i musiał szybko coś namalować. Ale tak bez kartek? Po szufladach mi grzebać nie będą, po ścianie nie pomażą, bo to wandalizm, inne opcje odpadają... Oprócz jednej... Okazałem się być idealnym 'płótnem' dla markera. Rozmyślanie o losach wszechświata źle się dla mnie skończyło. Dlatego też czekam na zdjęcia z imprezy bo zapewne są śmieszne.
Jest jeszcze jedna rzecz którą pamiętam. W nocy, czy raczej w środku imprezy wstałem z łóżka, bo musiałem się kulturalnie odlać. Wszedłem do toalety, załatwiłem sprawę i chciałem umyć ręce. Czarne ręce? Qu-est ce que c'est? Spojrzałem w lustro i doznałem szoku. Moja twarz zamieniła się w arcydzieło! Zacząłem się myć i na moje szczęście bardzo łatwo wszystko schodziło. Nagle moje drzwi zaczęły się całe łopotać, krzycząc "MAAAKS!! ŻYJESZ?? NIE RZYGAJ JUŻ!!"... Na co ja "NIE RZYGAM! SIĘ MYJĘ SIĘ!". I tak spędziłem część imprezy, prowadząc ciekawe i inteligentne konwersacje z gadającymi drzwiami.
Rano w poniedziałek obudziłem się zadziwiająco rześki. Może i ten chiński badziew zabijał, ale czułem się jak nowo narodzony. Posprzątałem bałagan w całym domu, poszedłem się myć i doznałem szoku. Okazało się, że nie tylko moja twarz zamieniła się w arcydzieło, ale także moje plecy i brzuch. Od tej imprezy postanowiłem, że teraz zawsze chcę wiedzieć co piję. I zaczęło mi smakować każde wino, nie ważne czy wytrawne czy słodkie, białe czy czerwone. Ważne że nie chińskie.
Tego dnia zadzwonili do mnie polaczki i obwieścili że jedziemy do Alzacji. Wycieczka bardzo się udała, nie mogłem oderwać oczu od widoków tego pięknego regionu. Pogoda bardzo dopisała, słońce ogrzewało wieeeelkie pagórki obrośnięte winogronami. Niestety ja zdjęć nie robiłem bo byłem zajęty czymś innym, ale czekam na nie i od razu się dzielę. Jeździliśmy od jednego pięknego miejsca do drugiego, degustowaliśmy dobre wina, zwiedzaliśmy co się da, śmialiśmy się i po prostu dobrze bawiliśmy. Aż się nie chciało wracać do pracy.
Niestety, wtorek jest pierwszym dniem pracy. Strasznie to dołujące, ale nie wiedziałem że tak potrzebuję tego dnia. Po pierwsze, szefowa mnie pochwaliła. Spytała się czy chociaż wiem co podaję do stołu... "Tak, to jest to i to, z tym i tym, a do tego to i tamto" (nie potrafię napisać co powiedziałem po francusku więc napisałem takie coś po polsku). Jaram się tym strasznie jak ją zagiąłem. Po drugie obsługiwałem bardzo miłą panią. Jak się okazało, była to polka która siedzi we Francji już 20 lat. Powiedziała, że dobrze już mówię po francusku i po roku sam zobaczę, że będę już mówił płynnie. Powiedziała mi do tego dużo innych rzeczy, które bardzo mi pomogły. Do tego mój wieczór skończył się bardzo miłą rozmową na facebooku.
Środa cudowna, kolejny szczególny dzień. Jak pewnie każdy wie 12 października 1995 roku przyszła na świat cudowna osoba, która bardzo odmieniła moje życie. Dziękuję Ci za to.
Po drugie, w pracy nie było mojej szefowej, więc było jak w normalnej pracy. Każdy robił to co do niego należało, nikt się do nikogo nie czepiał, a śmiechu było jak nie w Les Petits Gobelins.
Ciąg dalszy nastąpi innym razem, ja spadam do pracy. Przy okazji, w mojej pracy się trochę zmieniło, już nie ma takiego krzyku jak dawniej, moja szefowa może nie jest milsza, ale przynajmniej już się mnie nie czepia. Do... usłyszenia, zobaczenia, napisania?
Au revoir!
Ludzie kochani! Nie było mnie tu bardzo długo, wiem, przepraszam... To dlatego, że działo się tyle ciekawego, że aż nie wiedziałem od czego zacząć. Nie mogłem się zdecydować... A poza tym czekałem na zdjęcia z imprezy na której byłem, ale mnie nie było. Chyba się domyślacie o co chodzi. Ale pieprzyć wstępy, do rzeczy!
3 - 7 października. Okres szkoły. Okres senatorium, odpoczynku, relaksu, spokoju, lekkości, luzu, zbawienia. Traktuję moją szkołę jako coś niebiańskiego. Jest to mój odpoczynek od pracy. Teraz nauka jest dla mnie taka cudowna! Aż chcę się uczyć, mogę spędzić całą noc przy notatkach i być zaspanym cały dzień, byle by tylko doznać tego uczucia... Specyficznego uczucia chodzenia do szkoły. Niektórzy z was zapewne nie znają go, bo jeszcze po prostu jesteście w szkole. Dla niektórych to codzienność, dla mnie - zbawienie. Do tego jeszcze styl mojej szkoły, iście amerykański. Nocujemy w fajnych pokojach, jemy na stołówce, takiej z tacami i wyborem potraw, chodzimy na zajęcia z niebieskimi 'dzienniczkami' i segregatorami, na lekcję wzywa nas dzwonek jak ze stacji metra, mamy swoje szafki, trzymamy się w narodowych grupkach, ogólnie jest fajnie i zajebiście. Niestety, życie jak w Madrycie szybko się kończy. W piątek powrót do Les Abeilles, a w sobotę do pracy...
Na szczęście po każdej sobocie przychodzi niedziela. A po niedzieli poniedziałek. Moje dwa ulubione dni... Dni wolne od pracy. Każda niedziela wygląda podobnie. Od rana odsypianie pracy, a na wieczór wielkie picie.
Niedziela 9 października wyglądała jednak inaczej. Po pierwsze była to szczególna niedziela, ponieważ jak pewnie każdy wie, 9 października 1996 roku urodził się ktoś bardzo ważny. Ktoś komu zawdzięczam 1/4 mojego życiowego szczęścia. To dużo, dziękuję Ci bardzo, nie wyobrażam sobie życia bez najlepszego przyjaciela.
Po drugie, ta niedziela była inna, dziwna, bo znam ją tylko z opowieści innych ludzi. Mnie ktoś wymazał kartę pamięci... Już mówię jak to się stało.
Dzień zapowiadał się nudnie, więc postanowiliśmy z Martą, że wybierzemy się do Nancy i porobimy kolejne zdjęcia. Pech chciał, że nie było zbyt ładnej pogody więc po prostu zrobiliśmy sobie spacer. I odkryliśmy chiński market. Gdybym wiedział co ze mną zrobią zakupy w tym sklepie to bym tam nie wchodził. Ale jasnowidzem nie jestem. Przechadzając się między regałami najdziwniejszych rzeczy które w życiu widziałem i które podobno można zjeść, odkryliśmy półeczkę z alkoholami. Nam polakom nie trudno jest to znaleźć, ot polska intuicja. Zainteresowaliśmy się bardzo tym działem i postanowiliśmy że spróbujemy chińskich specjałów. Wybraliśmy wino które się ładnie prezentowało, ale miało bardzo podejrzanie tanią cenę. Ja kupiłem sobie jeszcze chińskie piwo, a w innym sklepie pyszne winko.
W Les Abeilles, w kuchni Marty zaczęliśmy degustację. Przed tym ja strzeliłem aperitif'a w postaci chińskiego piwka, które było ochydne. Chińskie wino też okazało się badziewiem i miało taki zapaszek, że Marta stwierdziła, że ona nie pije. A ja po prostu - aż mi głupio się przyznać - chciałem się tego dnia upić przed całym tygodniem pracy. Więc wypiłem tę ohydę bardzo szybko, by jak najszybciej się tego pozbyć. Ostatnie co pamiętam to jak skosztowałem ostatniego łyka tego badziewia, mówiąc "skończyło się".
Dalej zaczyna się rozdział pod tytułem "Z opowieści imprezowiczów". Podobno, gdy chiński badziew się skończył otworzyłem sobie butelkę mojego pysznego winka i nawet się nie podzieliłem z Martą. Po tym wszystkim zrobiło mi się pewnie tak dobrze, że postanowiłem porozmyślać o losach planety Ziemi w kącie pod drzwiami. Zapewne chciałem odpowiednio zgłębić istniejący problem i postanowiłem odbyć podróż astralną. Zapadłem w wieeelki sen. Na moje szczęście czy raczej nieszczęście, do Marty wpadł mój sąsiad i Ewelinka, którzy postanowili, że lepiej będzie mi się medytować w moim łóżku. Pech chciał, że w moim mieszkanku, w pokoju obok odbywała się impreza na której miałem być. I prawie że byłem. Niestety, gdy trafiłem do łóżka okazało się, że ktoś akurat miał wenę twórczą i musiał szybko coś namalować. Ale tak bez kartek? Po szufladach mi grzebać nie będą, po ścianie nie pomażą, bo to wandalizm, inne opcje odpadają... Oprócz jednej... Okazałem się być idealnym 'płótnem' dla markera. Rozmyślanie o losach wszechświata źle się dla mnie skończyło. Dlatego też czekam na zdjęcia z imprezy bo zapewne są śmieszne.
Jest jeszcze jedna rzecz którą pamiętam. W nocy, czy raczej w środku imprezy wstałem z łóżka, bo musiałem się kulturalnie odlać. Wszedłem do toalety, załatwiłem sprawę i chciałem umyć ręce. Czarne ręce? Qu-est ce que c'est? Spojrzałem w lustro i doznałem szoku. Moja twarz zamieniła się w arcydzieło! Zacząłem się myć i na moje szczęście bardzo łatwo wszystko schodziło. Nagle moje drzwi zaczęły się całe łopotać, krzycząc "MAAAKS!! ŻYJESZ?? NIE RZYGAJ JUŻ!!"... Na co ja "NIE RZYGAM! SIĘ MYJĘ SIĘ!". I tak spędziłem część imprezy, prowadząc ciekawe i inteligentne konwersacje z gadającymi drzwiami.
Rano w poniedziałek obudziłem się zadziwiająco rześki. Może i ten chiński badziew zabijał, ale czułem się jak nowo narodzony. Posprzątałem bałagan w całym domu, poszedłem się myć i doznałem szoku. Okazało się, że nie tylko moja twarz zamieniła się w arcydzieło, ale także moje plecy i brzuch. Od tej imprezy postanowiłem, że teraz zawsze chcę wiedzieć co piję. I zaczęło mi smakować każde wino, nie ważne czy wytrawne czy słodkie, białe czy czerwone. Ważne że nie chińskie.
Tego dnia zadzwonili do mnie polaczki i obwieścili że jedziemy do Alzacji. Wycieczka bardzo się udała, nie mogłem oderwać oczu od widoków tego pięknego regionu. Pogoda bardzo dopisała, słońce ogrzewało wieeeelkie pagórki obrośnięte winogronami. Niestety ja zdjęć nie robiłem bo byłem zajęty czymś innym, ale czekam na nie i od razu się dzielę. Jeździliśmy od jednego pięknego miejsca do drugiego, degustowaliśmy dobre wina, zwiedzaliśmy co się da, śmialiśmy się i po prostu dobrze bawiliśmy. Aż się nie chciało wracać do pracy.
Niestety, wtorek jest pierwszym dniem pracy. Strasznie to dołujące, ale nie wiedziałem że tak potrzebuję tego dnia. Po pierwsze, szefowa mnie pochwaliła. Spytała się czy chociaż wiem co podaję do stołu... "Tak, to jest to i to, z tym i tym, a do tego to i tamto" (nie potrafię napisać co powiedziałem po francusku więc napisałem takie coś po polsku). Jaram się tym strasznie jak ją zagiąłem. Po drugie obsługiwałem bardzo miłą panią. Jak się okazało, była to polka która siedzi we Francji już 20 lat. Powiedziała, że dobrze już mówię po francusku i po roku sam zobaczę, że będę już mówił płynnie. Powiedziała mi do tego dużo innych rzeczy, które bardzo mi pomogły. Do tego mój wieczór skończył się bardzo miłą rozmową na facebooku.
Środa cudowna, kolejny szczególny dzień. Jak pewnie każdy wie 12 października 1995 roku przyszła na świat cudowna osoba, która bardzo odmieniła moje życie. Dziękuję Ci za to.
Po drugie, w pracy nie było mojej szefowej, więc było jak w normalnej pracy. Każdy robił to co do niego należało, nikt się do nikogo nie czepiał, a śmiechu było jak nie w Les Petits Gobelins.
Ciąg dalszy nastąpi innym razem, ja spadam do pracy. Przy okazji, w mojej pracy się trochę zmieniło, już nie ma takiego krzyku jak dawniej, moja szefowa może nie jest milsza, ale przynajmniej już się mnie nie czepia. Do... usłyszenia, zobaczenia, napisania?
Au revoir!
wtorek, 4 października 2011
KILL MILL...
Salut!
Uwaga drodzy rodacy organizuję konkurs! Kto wymyśli największą wrzutę na moją szefową wygrywa zestaw francuskich Desperadosów! Odpowiedzi proszę wysyłać najlepiej od razu pod jej legowisko lub zgłaszać telefonicznie pod numer restauracji... Mnie już się pomysły kończą...
Dlaczego tak nie lubisz swojej szefowej spytacie. Moja szefowa jest terrorystką. Ten rok z nią będzie bardzo ciężki i szczerze mówiąc obstawiam zakłady jak szybko mnie wyrzucą z pracy. Jak narazie to co ona mi mówi i robi nie dotyka mnie ani nie stresuje, lecz myślę, że jest to kwestią czasu by to się zmieniło. Szczerze, teraz to mam na nią (zabluźnię bo nie wiem jak to inaczej określić) wyjebane. Wykonuję polecenia które mi poleci, ale mam gdzieś to jak ona mnie traktuje, każda obelga spływa po mnie jak woda z mokrego borsuka. A to co mi najbardziej pomaga to bluźnienie na nią po polsku. Ona wrzuca na mnie po francusku/angielsku, to ja jej wyjeżdżam z piękną wiązaneczką 'ciepłych' słówek. To baaaaaaaaaaaardzo pomaga, ale lepiej nie próbujcie tego w Polsce.
Moją pracę dzielę na dwa światy. Pierwszy swiat to klienci, drugi to pracownicy. W pierwszy wchodzę chętnie, uśmiech sam wskakuje mi na twarz, czuję chęć do komunikowania się z francuzami. Uwielbiam jak poprawiają mnie gdy się pomylę mówiąc coś po francusku lub gdy uśmiechają się kiedy słyszą mój akcent. Gdy trafię na anglików lub ludzi którzy po prostu mówią po angielsku zawsze dojdzie do jakiejś dłuższej rozmowy. Wszyscy są ciekawi kim jest ten kelner, który tak kaleczy język francuski. Zazwyczaj się pytają ile już jestem we francji, jak sobie radzę, czy jest mi ciężko i wiele innych ciekawych pytań. Raz trafili mi się brytyjczycy z którymi dużo pośmiałem, m.in. się z tego że pracuję we francuskiej restauracji nie mówiąc nic po francusku. Bardzo sympatyczni ludzie, którzy potem powiedzieli szefowej jaki to ja jestem zajebisty i zostawili napiwek tylo dla mnie. Napiwek został oczywiście wrzucony do skarbonki i podzielony, ale nieważne. Zajebisty gest. Klienci w restauracji są naprawdę super, nie ma takich gburów jak w Polsce. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy nawet gdybym tego chciał.
Jednak muszę też co chwila wracać do drugiego świata, czyli pracowników. Oprocz mojej szefowej, kelerkami są także jedna murzynka Toi z Madagaskaru i lanoska Juliana z Kolumbi. Obie wymiatają po francusku, tylko ja jeden głąb w te klocki. Te dwie dziewczyny są bardzo sympatyczne, często mi pomogą, wytłumaczą dużo rzeczy i nauczą conieco. We trójkę tworzymy wspólny front przeciw szefowej, co też mnie trochę ratuje. Bo nie tylko mi się dostaje, ale wszystkim. Oczywiście mnie najbardziej bo jako jedyny nie mówię po francusku. Ale to będzie tylko rok w Les petits Gobelins...
Po pracy w takiej atmosferze, wszedzie mi będze dobrze, to jest duży plus, muszę tylko wytrzymać na wojnie z szefową. Muszę trzymać swoje emocje na wodzy, nie dać się sprowokować oraz niestety wykonywać jej polecenia. Wiem że praca to nie bajka, ale nie pracujecie z moją szefową...
Ale koniec gadania o pracy... Ostatnio miałem czas na zrobienie paru zdjęć mojemu kochanemu Nancy! Jest też dużo zdjęć z imprez, ale ich nie mogę raczej zamieścić w internecie. Gdyy nie duża grupka wspaniałych polaków myślę że w mojej pracy nie trzymałbym się tak dobrze. Zajebiście jest pracować z myślą o weekendowej imprezie, do dodaje takie motywacji!
Jeśli chodzi o zdjęcia to jak narazie dam wam pooglądać miasteczko, mam nadzieję, że w wolnym czasie zrobię ich więcej! Nie zamieszczę ich dzisiaj bo jestem zbyt zmęczony po szkole, ale zdjęcia będą albo na facebooku lub na blogu lada moment. Napewno się skapniecie się gdzie one są. Tymczasem dobranoc!
Bonne nuit!
Uwaga drodzy rodacy organizuję konkurs! Kto wymyśli największą wrzutę na moją szefową wygrywa zestaw francuskich Desperadosów! Odpowiedzi proszę wysyłać najlepiej od razu pod jej legowisko lub zgłaszać telefonicznie pod numer restauracji... Mnie już się pomysły kończą...
Dlaczego tak nie lubisz swojej szefowej spytacie. Moja szefowa jest terrorystką. Ten rok z nią będzie bardzo ciężki i szczerze mówiąc obstawiam zakłady jak szybko mnie wyrzucą z pracy. Jak narazie to co ona mi mówi i robi nie dotyka mnie ani nie stresuje, lecz myślę, że jest to kwestią czasu by to się zmieniło. Szczerze, teraz to mam na nią (zabluźnię bo nie wiem jak to inaczej określić) wyjebane. Wykonuję polecenia które mi poleci, ale mam gdzieś to jak ona mnie traktuje, każda obelga spływa po mnie jak woda z mokrego borsuka. A to co mi najbardziej pomaga to bluźnienie na nią po polsku. Ona wrzuca na mnie po francusku/angielsku, to ja jej wyjeżdżam z piękną wiązaneczką 'ciepłych' słówek. To baaaaaaaaaaaardzo pomaga, ale lepiej nie próbujcie tego w Polsce.
Moją pracę dzielę na dwa światy. Pierwszy swiat to klienci, drugi to pracownicy. W pierwszy wchodzę chętnie, uśmiech sam wskakuje mi na twarz, czuję chęć do komunikowania się z francuzami. Uwielbiam jak poprawiają mnie gdy się pomylę mówiąc coś po francusku lub gdy uśmiechają się kiedy słyszą mój akcent. Gdy trafię na anglików lub ludzi którzy po prostu mówią po angielsku zawsze dojdzie do jakiejś dłuższej rozmowy. Wszyscy są ciekawi kim jest ten kelner, który tak kaleczy język francuski. Zazwyczaj się pytają ile już jestem we francji, jak sobie radzę, czy jest mi ciężko i wiele innych ciekawych pytań. Raz trafili mi się brytyjczycy z którymi dużo pośmiałem, m.in. się z tego że pracuję we francuskiej restauracji nie mówiąc nic po francusku. Bardzo sympatyczni ludzie, którzy potem powiedzieli szefowej jaki to ja jestem zajebisty i zostawili napiwek tylo dla mnie. Napiwek został oczywiście wrzucony do skarbonki i podzielony, ale nieważne. Zajebisty gest. Klienci w restauracji są naprawdę super, nie ma takich gburów jak w Polsce. Uśmiech nie schodzi mi z twarzy nawet gdybym tego chciał.
Jednak muszę też co chwila wracać do drugiego świata, czyli pracowników. Oprocz mojej szefowej, kelerkami są także jedna murzynka Toi z Madagaskaru i lanoska Juliana z Kolumbi. Obie wymiatają po francusku, tylko ja jeden głąb w te klocki. Te dwie dziewczyny są bardzo sympatyczne, często mi pomogą, wytłumaczą dużo rzeczy i nauczą conieco. We trójkę tworzymy wspólny front przeciw szefowej, co też mnie trochę ratuje. Bo nie tylko mi się dostaje, ale wszystkim. Oczywiście mnie najbardziej bo jako jedyny nie mówię po francusku. Ale to będzie tylko rok w Les petits Gobelins...
Po pracy w takiej atmosferze, wszedzie mi będze dobrze, to jest duży plus, muszę tylko wytrzymać na wojnie z szefową. Muszę trzymać swoje emocje na wodzy, nie dać się sprowokować oraz niestety wykonywać jej polecenia. Wiem że praca to nie bajka, ale nie pracujecie z moją szefową...
Ale koniec gadania o pracy... Ostatnio miałem czas na zrobienie paru zdjęć mojemu kochanemu Nancy! Jest też dużo zdjęć z imprez, ale ich nie mogę raczej zamieścić w internecie. Gdyy nie duża grupka wspaniałych polaków myślę że w mojej pracy nie trzymałbym się tak dobrze. Zajebiście jest pracować z myślą o weekendowej imprezie, do dodaje takie motywacji!
Jeśli chodzi o zdjęcia to jak narazie dam wam pooglądać miasteczko, mam nadzieję, że w wolnym czasie zrobię ich więcej! Nie zamieszczę ich dzisiaj bo jestem zbyt zmęczony po szkole, ale zdjęcia będą albo na facebooku lub na blogu lada moment. Napewno się skapniecie się gdzie one są. Tymczasem dobranoc!
Bonne nuit!
środa, 28 września 2011
I LOVE NANCY
Salut!
W weekend zakochałem się... Zakochałem się w moim pięknym francuskim mieście! Mogę z czystym sercem nosić koszulkę z napisem I <3 NANCY! Coraz bardziej rozumiem jak tu się żyje. To miasto rządzi się własnymi prawami i żyje swoim tępem. Może nie jestem jeszcze francuzikiem, ale już trochę się wkręciłem w francuskie życie. Nancy jest trochę jak mała Warszawa. Nie, nie, złe porównanie, Nancy to Nancy! Tu jest niepowtarzalnie! Klimacik jak we Francji, piękne uliczki, oszałamiający plac Stanisława Leszczyńskiego, parki, zoo, wszystko piękne, czyste, klimatyczne, idealne! Kiedyś muszę zrobić wypad na miasto z aparatem, bo jeszcze nie mam żadnych zdjęć, a tutaj mógłbym zrobić zdjęcie wszystkiemu. I każdemu. Czasami mam wrażenie, że nie idę po ulicy tylko po wybiegu. Też tak kiedyś będę się nosił, mam nadzieję. Wszystko było by perfekcyjnie, gdyby nie praca...
Praca praca praca. Co jest moim największym problemem? Ja po prostu nie lubię pracować. Tego chyba nikt nie lubi. Ale skąd tu brać pieniążki na ciuszki i Carambar? Nie, nie od rodziców... Niestety skończyły się czasy sztuczki z pięknymi oczkami. A jak się okazało (jestem w wielkim szoku, naprawdę) pieniądze na drzewach nie rosną!
Gdyby w tej pracy było jeszcze fajnie... Jest dziwnie! Moja szefowa to... hmmmmmm, jakiego by tu użyć słowa by nie zabluźnić i nikogo nie obrazić... to chora kobieta! Na początku była spoko, przez kilka pierwszych dni dało się z nią pogadać, tłumaczyła mi dużo rzeczy, mówiła co i jak, a nawet pożartowaliśmy. Ale... niestety moja szefowa któregoś dnia dostała okresu. A wiadomo jak większość kobiet znosi okres. Od tamtego dnia dzień w dzień wrzeszczy i mówi że wszystko jest źle. Strasznie jest to wkurzające, ale jakoś mnie to nie stresuje. Mam nadzieję że jej to w końcu przejdzie... Gdy nie ma ona okresu to też jest straszna ale nie aż tak. W pierwszych dniach mówiła bym wyluzował bo tutaj to się liczy. Taki byłem luzak, że nawet gdy mnie poprosiła to śpiewałem gościom z okazji urodzin 100 lat, oczywiście po polsku, co było wielką atrakcją. Później, gdy miałem rozmowę z szefową powiedziała, że muszę być bardziej poważny w pracy... Więc o co kaman? Mówi mi że mam robić 'coś', później mi mówi że mam tego 'czegoś' nie robić. I tak jest ze wszystkim. Jednego razu była na mnie tak zła, że aż zaczęła mnie naparzać kartą menu. Jak była moja reakcja? Zacząłem jej się śmiać w twarz. Nie mogłem się powstrzymać, bo dla mnie było to takie śmieszne, że zdzieliła mi z menu. Ja się śmiałem a ona była jeszcze bardziej zła, ale miałem to gdzieś i robiłem dalej swoje.
Było źle aż do soboty. Nie wiem co jej się stało, może jej przeszło. Praca była jak praca, robiłem to samo co we wcześniejszych dniach. Wszystko tak samo, identycznie. Ale na koniec dnia przyszła do mnie szefowa i oznajmiła: 'Widzisz, jak chcesz to potrafisz, w końcu zacząłeś pracować. Ale czy muszę być zła by tak było?'. Powiedziała że jest ok i poszła. Nigdy nie skumam tych francuzów...
Z tego co widzę ten rok będzie bardzo ciężki z moją chorą szefową. Ale może się powtórzę: spinamy dupę i zapier***amy!
Au revoir!
W weekend zakochałem się... Zakochałem się w moim pięknym francuskim mieście! Mogę z czystym sercem nosić koszulkę z napisem I <3 NANCY! Coraz bardziej rozumiem jak tu się żyje. To miasto rządzi się własnymi prawami i żyje swoim tępem. Może nie jestem jeszcze francuzikiem, ale już trochę się wkręciłem w francuskie życie. Nancy jest trochę jak mała Warszawa. Nie, nie, złe porównanie, Nancy to Nancy! Tu jest niepowtarzalnie! Klimacik jak we Francji, piękne uliczki, oszałamiający plac Stanisława Leszczyńskiego, parki, zoo, wszystko piękne, czyste, klimatyczne, idealne! Kiedyś muszę zrobić wypad na miasto z aparatem, bo jeszcze nie mam żadnych zdjęć, a tutaj mógłbym zrobić zdjęcie wszystkiemu. I każdemu. Czasami mam wrażenie, że nie idę po ulicy tylko po wybiegu. Też tak kiedyś będę się nosił, mam nadzieję. Wszystko było by perfekcyjnie, gdyby nie praca...
Praca praca praca. Co jest moim największym problemem? Ja po prostu nie lubię pracować. Tego chyba nikt nie lubi. Ale skąd tu brać pieniążki na ciuszki i Carambar? Nie, nie od rodziców... Niestety skończyły się czasy sztuczki z pięknymi oczkami. A jak się okazało (jestem w wielkim szoku, naprawdę) pieniądze na drzewach nie rosną!
Gdyby w tej pracy było jeszcze fajnie... Jest dziwnie! Moja szefowa to... hmmmmmm, jakiego by tu użyć słowa by nie zabluźnić i nikogo nie obrazić... to chora kobieta! Na początku była spoko, przez kilka pierwszych dni dało się z nią pogadać, tłumaczyła mi dużo rzeczy, mówiła co i jak, a nawet pożartowaliśmy. Ale... niestety moja szefowa któregoś dnia dostała okresu. A wiadomo jak większość kobiet znosi okres. Od tamtego dnia dzień w dzień wrzeszczy i mówi że wszystko jest źle. Strasznie jest to wkurzające, ale jakoś mnie to nie stresuje. Mam nadzieję że jej to w końcu przejdzie... Gdy nie ma ona okresu to też jest straszna ale nie aż tak. W pierwszych dniach mówiła bym wyluzował bo tutaj to się liczy. Taki byłem luzak, że nawet gdy mnie poprosiła to śpiewałem gościom z okazji urodzin 100 lat, oczywiście po polsku, co było wielką atrakcją. Później, gdy miałem rozmowę z szefową powiedziała, że muszę być bardziej poważny w pracy... Więc o co kaman? Mówi mi że mam robić 'coś', później mi mówi że mam tego 'czegoś' nie robić. I tak jest ze wszystkim. Jednego razu była na mnie tak zła, że aż zaczęła mnie naparzać kartą menu. Jak była moja reakcja? Zacząłem jej się śmiać w twarz. Nie mogłem się powstrzymać, bo dla mnie było to takie śmieszne, że zdzieliła mi z menu. Ja się śmiałem a ona była jeszcze bardziej zła, ale miałem to gdzieś i robiłem dalej swoje.
Było źle aż do soboty. Nie wiem co jej się stało, może jej przeszło. Praca była jak praca, robiłem to samo co we wcześniejszych dniach. Wszystko tak samo, identycznie. Ale na koniec dnia przyszła do mnie szefowa i oznajmiła: 'Widzisz, jak chcesz to potrafisz, w końcu zacząłeś pracować. Ale czy muszę być zła by tak było?'. Powiedziała że jest ok i poszła. Nigdy nie skumam tych francuzów...
Z tego co widzę ten rok będzie bardzo ciężki z moją chorą szefową. Ale może się powtórzę: spinamy dupę i zapier***amy!
Au revoir!
poniedziałek, 19 września 2011
ŻYCIE W NANCY I PRACA NA KACA...
Salut!
Życie w Nancy zaskoczyło mnie bardzo. Inaczej to sobie wyobrażałem. Myśląc o Francji wyobrażałem sobie dorosłe samodzielne życie, daleko od polaków, ja sam jeden w wielkim obcym kraju w moim własnym mieszkanku. Jest kompletnie inaczej... Po pierwsze życie w Nancy w moim akademiku okazało się meeeega studenckie. I roi się tutaj od polaków. Nie wiem od czego zacząć, tyle się działo... Może od tego że spałem na ulicy? Czy od imprezy której nie pamiętam? Czy może od tego, że przyszedłem pierwszego dnia do pracy pijany? Chyba po prostu zacznę od początku...
Piątek rano, 16 wrzesień. Ostatni dzień w Bar-le-Duc na uczelni, następny tydzień nauki dopiero od 3 października. Pobudka, pakowanie i śniadanie. Tego dnia zapłaciłem za naukę i życie na uczelni, zostaliśmy wszyscy zmierzeni by mogli uszyć dla nas stroje do pracy na warsztatach. Ogólnie parę spraw i cały dzień nic nierobienia. Po obiedzie mieli przyjechać po nas ludzie z pracy. Każdego z osobna odwozili w miejsce zamieszkania, niektórym pokazywali jeszcze miejsce pracy. Czekałem z trójką moich polskich ziomków, z 3 godziny, w stresie i niepewności. Czuliśmy się jakby gdzieś nas sprzedawali. Przyjeżdżali po nas obcy ludzie i wywozili daleko za miasto. Po 3 godzinach czekania przybył pierwszy pracodawca, nie po mnie. Po godzinie następny po dwójkę moich ziomków. I zostałem sam. Była godzina 17 a ja nadal czekałem na mojego szefa który miał być o 14. Nudziło mi się więc poszedłem sobie do Węgrów z którymi pogadałem po angielsku. Spoko ludzie, mogę ich nazywać węgierskimi ziomkami. Niestety ich też zabrali, godzina 18:30 a mojego szefa ciągle nie ma. Zainteresowali się mną Polacy, którzy akurat jechali do Nancy, poszli do recepcji, spytać się wtf i wydało się... Mój szef o mnie zapomniał! Zabrali mnie ze sobą i po drodze o wszystkim mi opowiedzieli (życie w Nancy, praca, itd) i oczywiście umówiliśmy się na miasto, na zajebisty pokaz świateł.
Przyjechałem do mojego mieszkanka. Mojego współlokatora nie było w domu. Opowieści o nim mnie trochę przerażały. Mówili o jakimś widzewiaku, który duuuuużo pije, robi bałagan i wgl. Moje wyobrażenia oczywiście były jak najgorsze. O mieszkanku też. A wygląda ono tak: ja mam swój własny pokój, Bizon (współlokator) ma swój, ale kuchnia i łazienka wspólna. I faktycznie w kuchni i łazience lekki burdelik, na szczęście mój pokój czyściutki.
Wyjście na miasto na pokaz świateł. Plac Stanisława Leszczyńskiego miał zostać oświetlony w piękny sposób. Usiedliśmy grupką na tarasie restauracji, zamówiliśmy po piwie i czekaliśmy. Gdy pokaz się zaczynał, ja z Markiem (mój zajebisty węgierski ziomek) wyszliśmy na środek placu i... oniemieliśmy. OMG! OMFG, CO TO BYŁO!! Zobaczcie sobie TEN FILM, ŁAAAAŁ!!! Czad!
Po pokazie musiałem jeszcze pójść do mojej restauracji, przypomnieć się że jestem i spytać na którą mam przyjść następnego dnia, po tym mogliśmy wrócić wszyscy do domu.
W mieszkanku zastałem Bizona. Pogadaliśmy trochę, okazał się być spoko człowiekiem, ale niestety wyciągnął wódkę... "Jednego rozpoznawczego kielona musimy strzelić". Spoko, ale tylko jednego. Nie wiem jak to się stało, nie mam pojęcia jak on to robi, ale jeden "rozpoznawczy kielon" okazał się być całą butelką. Bizon ma moc.
Następnego dnia pobudka do pracy. Nie pamiętam jak się znalazłem w łóżku. Miałem na sobie inne ubranie. A ostatnie co miałem w głowie to rozmowy z Bizonem, lecz gdy powiedział mi rano, że nie siedzieliśmy tylko w kuchni, ale lataliśmy później po akademiku i piliśmy z innymi to się załamałem. Tego dnia był mój pierwszy dzień w pracy. A ja głupi dałem się upić bizonowi tak że straciłem kontrolę nad sobą. Lekcja nr 1: nie zaczynaj pić z Bizonem, bo na jednym kieliszku się nie skończy. Jak się czułem? Szczerze to chciałem umrzeć na miejscu. Meeeega kac, mdłości i straaaaszne niewyspanie... Umyłem się szybko, spakowałem wszystko co potrzeba i wyszedłem tak by być trochę wcześniej w pracy, w końcu to mój pierwszy dzień. Czułem jeszcze alkohol we krwi i to w takiej ilości, że nie ogarniałem dokąd zmierzam. W końcu zgubiłem się... Francuzi nie byli zbyt pomocni gdy się pytałem o drogę, większość nie wiedziała gdzie jest moja restauracja więc chodziłem bez celu z bezużyteczną mapą licząc na to że w końcu trafię. Gdy byłem już spóźniony godzinę postanowiłem usiąść sobie na chodniku, skupić się na mapie i ogarnąć gdzie jestem. Usiadłem w świetnym miejscu. Słońce mnie ogrzewało, siedziało mi się cudownie, zrobiło mi się tak dobrze, że aż... usnąłem. Spałem na ulicy. Dookoła pełno ludzi, a ja śpię. Masakra. Było mi tak dobrze, że aż nie chciałem wstawać. Ale cóż, do pracy rodacy! Spałem całe pół godziny na ulicy. Najśmieszniejsze i najstraszniejsze jednocześnie było to, że gdy wstałem i przeszedłem dosłownie dwa metry, za rogiem uliczki była już moja restauracja. Spałem prawie pod moją restauracją, ale wstyd... Wszedłem, przywitałem się, powiedziałem że się zgubiłem i poszedłem się przebrać. Zrozumieli mnie, że pierwszego dnia jeszcze się nie orientuję w Nancy i pokazali mi drogę na mapie. Mili ludzie.
Moim pierwszym zadaniem w pracy było przygotować ładnie wszystkie stoły na piętrze. Żaden problem. Może jednym był stan w jakim byłem ja. Chciało mi się spać, byłem bardzo wykończony, do tego mdłości, a to był dopiero początek. Postanowiłem że przygotuję wszystkie stoły bardzo szybko, zostawię sobie tylko talerzyki do pieczywa i odpocznę chwilę. Wszystko zajęło mi może z 5 minut, więc usiadłem sobie na chwilę i znowu zrobiło mi się tak dobrze, że oczywiście usnąłem. Kolejne pół godziny snu. Trochę mnie to uratowało bo wróciły mi siły. A przede mną był cały dzień pracy.
Powiem teraz jak wygląda praca we Francji. Po pierwsze praca jest podzielona na dwa serwisy - przed południem i po południu. Oznacza to że restauracja nie jest czynna cały czas. Moja teoretycznie jest czynna od 12:00 do 14:00 (pierwszy serwis) i od 19:30 do 22:00 (drugi serwis). Ja przychodzę do pracy zazwyczaj od 11:00 do 16:00 i od 18:30 do północy. Pomiędzy serwisami mam przerwę na której zazwyczaj idę do mieszkanka. Les petits Gobelins jest czynna od wtorku do soboty. Niedziele, poniedziałki i każde święta wolne. Na sali pracuje moja szefowa, murzynka i ja, czasami przychodzi jedna pani do pomocy.
Pierwszy dzień w pracy mijał strasznie. Dużo roboty, to tego mnie ciągle mdliło, byłem zmęczony. Ale nie dawałem po sobie tego poznać, uśmiechałem się do ludzi, żartowałem. Murzynka kelnerka ciągle je cuchnące sery i śmierdzi jej z twarzy tymi wynalazkami. Bardzo sympatyczna i miła osoba, ale zapach tych serów nie był zbytnio cudowny przy moim kacu.
Tego dnia miałem kolejną lekcję. Jak to mówią tutejsi polacy: "Czasami jest źle. Ale trzeba zachować zimną krew. I zapier***ać.". Może niezbyt ładnie powiedziane, ale strasznie szczerze. Pierwszy dzień w pracy czułem się jak trup, a musiałem uśmiechać się do ludzi, trzymać poziom, pokazać mój profesjonalizm. Na szczęście dobrze to zagrałem i wszyscy mnie kojarzą jako uśmiechniętego kelnera, nie dałem po sobie nic poznać. A w pracy mówią na mnie Maximus. A jak ktoś mówi moje pełne imię to aż dostaję dreszczy, ponieważ po francusku tak ładnie to brzmi. Maksmilią.
Wyszedłem z pracy bardzo zmęczony, była godzina pierwsza w nocy. Jakimś cudem trafiłem do Les Abeilles. Po drodze zagadał do mnie jeszcze francuz, który mieszka niedaleko i moje francuskie znajomości się poszerzyły. Pierwsze co zrobiłem jak wróciłem to poszedłem spać.
Następnego dnia wstałem bardzo niewyspany i okazało się, że jestem lekko chory. Ból głowy, powiększone węzły chłonne, okropny ból gardła itd. Kolejny dzień w którym czułem się jak trup, ale cieszyłem się że tym razem nie z powodu mojej głupoty. Do pracy trafiłem bez problemu. Tego dnia ostrzegali mnie, że będzie bardzo dużo roboty bo jest weekend oraz święto książki. Prosili mnie bym podczas przerwy kupił sobie czarne koszule. Po pierwszym serwisie, który był spokojny poszedłem na miasto szukać koszuli. Pytanie za 100 punktów: gdzie poszedłem? Do ogromnego H&M! :D
Ceny są tu zazwyczaj podobne jak w Polsce, ale jest też dużo tańszych rzeczy. Kupiłem sobie 3 koszule, po 10 euro każda, tanio jak na rynku. Zwiedziłem miasto, wróciłem na chwilę do Les Abeilles, przespałem się i do pracy rodacy. Czułem się nadal masakrycznie, ale zamieniłem się w Maximusa i robiłem co swoje obdarowując przy tym wszystkich uśmiechem. Gdy pokazałem się wszystkim w koszuli, czarnych rurkach i trampkach to inaczej na mnie patrzyli... Szefowa kazała mi rozpiąć jeden guzik więcej, by panie były szczęśliwe. Mówiła mi, że z takim wyglądem na pewno będę miał masę napiwków.
Drugi serwis był bardzo męczący. Pełna sala ludzi, na dole i na piętrze. Pracę skończyliśmy o drugiej w nocy, wróciłem wykończony i czułem się jeszcze bardziej chory.
Na szczęście w niedzielę był day off i odzyskałem siły, na tyle by pójść na wieczorną imprezę. Byłem w pięknym miejscu. Ale o wszystkim opowiem następnym razem bo się tego za dużo zrobiło.
Jak widzicie prowadzę teraz studenckie życie. Jest szalenie, ale miałem już swoje lekcje. Nie pić przed pracą i nigdy się nie poddawać. Moje ulubione hasło francuskie: trzeba zachować zimną krew i zapierda**ć!
Au revoir!
Życie w Nancy zaskoczyło mnie bardzo. Inaczej to sobie wyobrażałem. Myśląc o Francji wyobrażałem sobie dorosłe samodzielne życie, daleko od polaków, ja sam jeden w wielkim obcym kraju w moim własnym mieszkanku. Jest kompletnie inaczej... Po pierwsze życie w Nancy w moim akademiku okazało się meeeega studenckie. I roi się tutaj od polaków. Nie wiem od czego zacząć, tyle się działo... Może od tego że spałem na ulicy? Czy od imprezy której nie pamiętam? Czy może od tego, że przyszedłem pierwszego dnia do pracy pijany? Chyba po prostu zacznę od początku...
Piątek rano, 16 wrzesień. Ostatni dzień w Bar-le-Duc na uczelni, następny tydzień nauki dopiero od 3 października. Pobudka, pakowanie i śniadanie. Tego dnia zapłaciłem za naukę i życie na uczelni, zostaliśmy wszyscy zmierzeni by mogli uszyć dla nas stroje do pracy na warsztatach. Ogólnie parę spraw i cały dzień nic nierobienia. Po obiedzie mieli przyjechać po nas ludzie z pracy. Każdego z osobna odwozili w miejsce zamieszkania, niektórym pokazywali jeszcze miejsce pracy. Czekałem z trójką moich polskich ziomków, z 3 godziny, w stresie i niepewności. Czuliśmy się jakby gdzieś nas sprzedawali. Przyjeżdżali po nas obcy ludzie i wywozili daleko za miasto. Po 3 godzinach czekania przybył pierwszy pracodawca, nie po mnie. Po godzinie następny po dwójkę moich ziomków. I zostałem sam. Była godzina 17 a ja nadal czekałem na mojego szefa który miał być o 14. Nudziło mi się więc poszedłem sobie do Węgrów z którymi pogadałem po angielsku. Spoko ludzie, mogę ich nazywać węgierskimi ziomkami. Niestety ich też zabrali, godzina 18:30 a mojego szefa ciągle nie ma. Zainteresowali się mną Polacy, którzy akurat jechali do Nancy, poszli do recepcji, spytać się wtf i wydało się... Mój szef o mnie zapomniał! Zabrali mnie ze sobą i po drodze o wszystkim mi opowiedzieli (życie w Nancy, praca, itd) i oczywiście umówiliśmy się na miasto, na zajebisty pokaz świateł.
Przyjechałem do mojego mieszkanka. Mojego współlokatora nie było w domu. Opowieści o nim mnie trochę przerażały. Mówili o jakimś widzewiaku, który duuuuużo pije, robi bałagan i wgl. Moje wyobrażenia oczywiście były jak najgorsze. O mieszkanku też. A wygląda ono tak: ja mam swój własny pokój, Bizon (współlokator) ma swój, ale kuchnia i łazienka wspólna. I faktycznie w kuchni i łazience lekki burdelik, na szczęście mój pokój czyściutki.
Wyjście na miasto na pokaz świateł. Plac Stanisława Leszczyńskiego miał zostać oświetlony w piękny sposób. Usiedliśmy grupką na tarasie restauracji, zamówiliśmy po piwie i czekaliśmy. Gdy pokaz się zaczynał, ja z Markiem (mój zajebisty węgierski ziomek) wyszliśmy na środek placu i... oniemieliśmy. OMG! OMFG, CO TO BYŁO!! Zobaczcie sobie TEN FILM, ŁAAAAŁ!!! Czad!
Po pokazie musiałem jeszcze pójść do mojej restauracji, przypomnieć się że jestem i spytać na którą mam przyjść następnego dnia, po tym mogliśmy wrócić wszyscy do domu.
W mieszkanku zastałem Bizona. Pogadaliśmy trochę, okazał się być spoko człowiekiem, ale niestety wyciągnął wódkę... "Jednego rozpoznawczego kielona musimy strzelić". Spoko, ale tylko jednego. Nie wiem jak to się stało, nie mam pojęcia jak on to robi, ale jeden "rozpoznawczy kielon" okazał się być całą butelką. Bizon ma moc.
Następnego dnia pobudka do pracy. Nie pamiętam jak się znalazłem w łóżku. Miałem na sobie inne ubranie. A ostatnie co miałem w głowie to rozmowy z Bizonem, lecz gdy powiedział mi rano, że nie siedzieliśmy tylko w kuchni, ale lataliśmy później po akademiku i piliśmy z innymi to się załamałem. Tego dnia był mój pierwszy dzień w pracy. A ja głupi dałem się upić bizonowi tak że straciłem kontrolę nad sobą. Lekcja nr 1: nie zaczynaj pić z Bizonem, bo na jednym kieliszku się nie skończy. Jak się czułem? Szczerze to chciałem umrzeć na miejscu. Meeeega kac, mdłości i straaaaszne niewyspanie... Umyłem się szybko, spakowałem wszystko co potrzeba i wyszedłem tak by być trochę wcześniej w pracy, w końcu to mój pierwszy dzień. Czułem jeszcze alkohol we krwi i to w takiej ilości, że nie ogarniałem dokąd zmierzam. W końcu zgubiłem się... Francuzi nie byli zbyt pomocni gdy się pytałem o drogę, większość nie wiedziała gdzie jest moja restauracja więc chodziłem bez celu z bezużyteczną mapą licząc na to że w końcu trafię. Gdy byłem już spóźniony godzinę postanowiłem usiąść sobie na chodniku, skupić się na mapie i ogarnąć gdzie jestem. Usiadłem w świetnym miejscu. Słońce mnie ogrzewało, siedziało mi się cudownie, zrobiło mi się tak dobrze, że aż... usnąłem. Spałem na ulicy. Dookoła pełno ludzi, a ja śpię. Masakra. Było mi tak dobrze, że aż nie chciałem wstawać. Ale cóż, do pracy rodacy! Spałem całe pół godziny na ulicy. Najśmieszniejsze i najstraszniejsze jednocześnie było to, że gdy wstałem i przeszedłem dosłownie dwa metry, za rogiem uliczki była już moja restauracja. Spałem prawie pod moją restauracją, ale wstyd... Wszedłem, przywitałem się, powiedziałem że się zgubiłem i poszedłem się przebrać. Zrozumieli mnie, że pierwszego dnia jeszcze się nie orientuję w Nancy i pokazali mi drogę na mapie. Mili ludzie.
Moim pierwszym zadaniem w pracy było przygotować ładnie wszystkie stoły na piętrze. Żaden problem. Może jednym był stan w jakim byłem ja. Chciało mi się spać, byłem bardzo wykończony, do tego mdłości, a to był dopiero początek. Postanowiłem że przygotuję wszystkie stoły bardzo szybko, zostawię sobie tylko talerzyki do pieczywa i odpocznę chwilę. Wszystko zajęło mi może z 5 minut, więc usiadłem sobie na chwilę i znowu zrobiło mi się tak dobrze, że oczywiście usnąłem. Kolejne pół godziny snu. Trochę mnie to uratowało bo wróciły mi siły. A przede mną był cały dzień pracy.
Powiem teraz jak wygląda praca we Francji. Po pierwsze praca jest podzielona na dwa serwisy - przed południem i po południu. Oznacza to że restauracja nie jest czynna cały czas. Moja teoretycznie jest czynna od 12:00 do 14:00 (pierwszy serwis) i od 19:30 do 22:00 (drugi serwis). Ja przychodzę do pracy zazwyczaj od 11:00 do 16:00 i od 18:30 do północy. Pomiędzy serwisami mam przerwę na której zazwyczaj idę do mieszkanka. Les petits Gobelins jest czynna od wtorku do soboty. Niedziele, poniedziałki i każde święta wolne. Na sali pracuje moja szefowa, murzynka i ja, czasami przychodzi jedna pani do pomocy.
Pierwszy dzień w pracy mijał strasznie. Dużo roboty, to tego mnie ciągle mdliło, byłem zmęczony. Ale nie dawałem po sobie tego poznać, uśmiechałem się do ludzi, żartowałem. Murzynka kelnerka ciągle je cuchnące sery i śmierdzi jej z twarzy tymi wynalazkami. Bardzo sympatyczna i miła osoba, ale zapach tych serów nie był zbytnio cudowny przy moim kacu.
Tego dnia miałem kolejną lekcję. Jak to mówią tutejsi polacy: "Czasami jest źle. Ale trzeba zachować zimną krew. I zapier***ać.". Może niezbyt ładnie powiedziane, ale strasznie szczerze. Pierwszy dzień w pracy czułem się jak trup, a musiałem uśmiechać się do ludzi, trzymać poziom, pokazać mój profesjonalizm. Na szczęście dobrze to zagrałem i wszyscy mnie kojarzą jako uśmiechniętego kelnera, nie dałem po sobie nic poznać. A w pracy mówią na mnie Maximus. A jak ktoś mówi moje pełne imię to aż dostaję dreszczy, ponieważ po francusku tak ładnie to brzmi. Maksmilią.
Wyszedłem z pracy bardzo zmęczony, była godzina pierwsza w nocy. Jakimś cudem trafiłem do Les Abeilles. Po drodze zagadał do mnie jeszcze francuz, który mieszka niedaleko i moje francuskie znajomości się poszerzyły. Pierwsze co zrobiłem jak wróciłem to poszedłem spać.
Następnego dnia wstałem bardzo niewyspany i okazało się, że jestem lekko chory. Ból głowy, powiększone węzły chłonne, okropny ból gardła itd. Kolejny dzień w którym czułem się jak trup, ale cieszyłem się że tym razem nie z powodu mojej głupoty. Do pracy trafiłem bez problemu. Tego dnia ostrzegali mnie, że będzie bardzo dużo roboty bo jest weekend oraz święto książki. Prosili mnie bym podczas przerwy kupił sobie czarne koszule. Po pierwszym serwisie, który był spokojny poszedłem na miasto szukać koszuli. Pytanie za 100 punktów: gdzie poszedłem? Do ogromnego H&M! :D
Ceny są tu zazwyczaj podobne jak w Polsce, ale jest też dużo tańszych rzeczy. Kupiłem sobie 3 koszule, po 10 euro każda, tanio jak na rynku. Zwiedziłem miasto, wróciłem na chwilę do Les Abeilles, przespałem się i do pracy rodacy. Czułem się nadal masakrycznie, ale zamieniłem się w Maximusa i robiłem co swoje obdarowując przy tym wszystkich uśmiechem. Gdy pokazałem się wszystkim w koszuli, czarnych rurkach i trampkach to inaczej na mnie patrzyli... Szefowa kazała mi rozpiąć jeden guzik więcej, by panie były szczęśliwe. Mówiła mi, że z takim wyglądem na pewno będę miał masę napiwków.
Drugi serwis był bardzo męczący. Pełna sala ludzi, na dole i na piętrze. Pracę skończyliśmy o drugiej w nocy, wróciłem wykończony i czułem się jeszcze bardziej chory.
Na szczęście w niedzielę był day off i odzyskałem siły, na tyle by pójść na wieczorną imprezę. Byłem w pięknym miejscu. Ale o wszystkim opowiem następnym razem bo się tego za dużo zrobiło.
Jak widzicie prowadzę teraz studenckie życie. Jest szalenie, ale miałem już swoje lekcje. Nie pić przed pracą i nigdy się nie poddawać. Moje ulubione hasło francuskie: trzeba zachować zimną krew i zapierda**ć!
Au revoir!
środa, 14 września 2011
FRANCJA
Salut!
Jestem już! Francja jest méga! Chciałbym teraz tyle napisać, ale wszystkiego nie da się zamieścić. Zresztą już dawno po ciszy nocnej i powinienem spać. Streściłem historię do minimum, ale i tak wyszło tego dużo tekstu. Mam nadzieję że chociaż niektóre osoby się nie zanudzą, a pozostali niech lepiej pooglądają zdjęcia Karoliny Piotrowskiej, to nie jest nudne.
Od niedzieli 11 września, dzień w dzień zachwycam się Francją. Po prawie 24 godzinnej podróży autobusowej w końcu wylądowaliśmy na miejscu. Nancy zauroczyło mnie od pierwszego spojrzenia i nie jest to spowodowane wielkim H&M w środku miasta, Zarą czy innymi zajebistymi sklepami, nie nie... Piękne miasteczko w starym stylu, okiennice w oknach, chodniki z kamienia, domy poobrastane w jakieś pnącza, wszystko zadbane i fajnym klimacie. Pomyslałem sobie że mógłbym tu mieszkać czy pracować. Francuzi to taki zadowolony naród. Ale czemu francuski to bebzy, a każdy francuz wygląda jak artysta? Nieważne, tu jest ładnie, bardzo.
Kontynuacja pierwszego dnia przebiegała ładnie. Po dostaniu biletów i rozkminieniu co mamy z nimi zrobić dojechaliśmy legalnie z Nancy do Bar-le-Duc. Dwugodzinne oczekiwanie na dworcu i przyjechał po nas Monsieur Nicolas, który zabrał nas do domu jego mamy w najpiękniejszym miasteczku jakie widziałem do tej pory w życiu. Mieszkanko, z pozoru bardzo skromne, okazało się być tak ZAJEBISTĄ willą że mała bania. Dostaliśmy z Barkiem osobne pokoje, każdy z takim ogromnym łóżkiem, że całe Pabianice by się wyspały. Przywitani zostaliśmy najpyszniejszą szynką na świecie i świeżmi bagietkami. Po skromnym zajebistym posiłku poszliśmy odespać niewygody autobusowe. Obudzeni na kolację, wstaliśmy, weszlismy do jadalni i zostalismy zaskoczeni niezłą ucztą. Skromnie, ale fajnie. Rozgrzany kamień na który kładzie się surowe kąski wołowiny czy kurczaka, do tego sosy, bagietki, sery i oczywiście wino. Na piękne zakończenie dnia popływalismy w basenie w ich mieszkanku i skorzystaliśmy z jacuzzi. Pierwszy dzień, a był taki bajkowy. Czułem się jak król, brakowało mi tylko mojej korony...
Dzień drugi, pobudka o 9:00, francuskie śniadanko i jazda do CFA. Na miejscu przydzielili nas do pokoju w internacie który dzielę z Bartkiem. Okazało się, że jest tutaj dużo polaków z poprzednich lat oraz nasi koledzy-rówieśnicy ze szkoły. Wszyscy polacy, tworzą tu zgraną grupkę. Jest to taka duża rodzina w której nikt nie jest gorszy. Przyjęli nas pod swoje skrzydła jak swoich. "Bo wszyscy polacy to jedna rodzina". Starsi poopowiadali nam dużo o szkole oraz zabrali nas do miasta. Integracja numer jeden i piwko regionalne w terenie. Polacy zaprowadzili nas na taras z którego widać piękne widoczki miasta Bar-le-Duc. Kolejne piękne miasto, kolejna rzecz do zachwytu. Co mi się najbardziej podoba we Francji? To że mogę sobie spokojnie iść ulicą rozmawiając z polakiem i zamiast przecinka używać głośnego, polskiego, jakże pięknego słowa KU*WA i nikt się na mnie nie spojrzy jak na gwałciciela-recydywistę. To jest zajebiste. Na koniec dnia integracja numer dwa. Historie przygód jakie przeżywali polacy we Francji, tylko upewniły mnie że moja decyzja o wyjeździe była na 100000% trafiona.
Dzień trzeci w skrócie. Pobudka o 6:45. Lekkie francuskie śniadanko (croissant, bagietka, miodek, dżemik, jogurt i sok pomarańczowy) i przygotowania do zajęć. Dzisiaj mieliśmy zajęcia na których wypełnialiśmy masę dokumentów. Po obiedzie pierwsza lekcja francuskiego. Na samym początku nasza wyluzowana pani do francuskiego oprowadziła nas po uczelni, pokazała wszystko co się da. Na koniec trafiliśmy do klasy w której to już zajęliśmy się francuskim. Myslę że to dziwne uczucie uczyć kogoś francuskiego po francusku... I myslę że ona mówi do nas jak do przedszkola, ale tak naprawdę to ona może po nas nieźle jechać bo i tak narazie nic nie kumamy. Ale tak na serio, to babka meeeeeeeega spoko! Na koniec dnia film z polakami i opowiadanie czarnych dowcipów, zdecydowanie nie na bloga.
Dzisiaj dowiedziałem się praktycznie wszystkiego. W ten czwartek zaczynamy pracę. Każdy pracuje w innym miejscu, mnie trafiła się dobra restauracja - Les Petits Gobelins w Nancy. W Nancy, w tym zajebistym mieście, yeah! (btw, 'Nancy' wymawia się 'Nąsi'). O pracy jak narazie najmniej wiem, ale dowiem się już w piątek. Mieszkam niedaleko pracy w jakimś zajebistym akademiku gdzie jest pełno polaków. Też wNancy. Mój adres:
Résidence les Abeilles
58, rue de la République
54000 Nancy
Uczelnia naaaaprawdę spoko. Zupełnie inny świat niż w Polsce. Wszystko zadbane, schludne. Mówią tu w wielu językach świata, ale wydaje mi się że polacy są najgłośniejsi. To co mnie zdziwiło to... fryzjerzy. Okazuje się że CFA to nie tylko zajęcia gastronomiczne, szkolą tu się też fryzjerzy, mechanicy, sprzedawcy i napewno wiele więcej zawodów. Nasz tydzień zajęć (5 dni) wygląda tak: mamy 13 zjazdów na uczelnię w ciągu roku. Zaczynamy w poniedziałek o 11, musimy dojechać z pracy na uczelnię gdzie pan Nicolas sprawdza nasze dzienniczki w których nauczyciele i pracodawca wpisują swoje obserwacje o nas. Obiad 12:30 - 13:30. Stołówka wygląda jak z amerykańskiego filmu. Mamy swoją kartę dzięki której mamy 3 posiłki. Od 14:00 do 18:00 lekcje, o 18:30 kolacja. Wtorek, środa, czwartek wyglądają podobnie. Pobudka 6:45, śniadanie 7:00-7:45, lekcje 8:00-12:00 i później tak zamo jak zawsze. W środę po kolacji możemy wyjść z uczelni do miasta, ale trzeba wrócić przed 21:30. Piątek różni się tym że zaczyna się jak poprzednie dni, ale po obiedzie wracamy do domu (ja do akademika) i do pracy.
Na uczelni jest duży rygor. Jest dużo zakazów i zakazów. Uczelniany internat zamyka się o 8:00 i możemy wejść dopiero o 18:00. Jak czegoś zapomnimy to jest lipa. Cisza nocna jest teoretycznie o 22:30, gasimy "ogniska" i mamy być cicho. Nie chodzimy w butach po interncie. Nie zostawiamy nic na podłodze. Nie zostawiać otwartych okienic. Nie palimy na terenie szkoły, kategorycznie. Nie spożywamy alkoholu, teoretycznie. Nie dragujemy się. Itd itp.
Dziś dopiero załatwiłem sobie internet w moim laptopie. Musiałem poprosić jednego pana o hasło, ale on musiał cośtam jeszcze mi w rejestr wpisać. Ogólnie ubaw był przedni przy tej czynności bo dołączyła się kozacka pani z biblioteki i śmialiśmy się do bólu. Jak oni śmiesznie czytają po polsku, mieli taki ubaw z mojego panelu sterowania, że starałem im się jak najbardziej utrudnić by się posmiać. Jestemtu parę dni, a już rozumiem trochę słówek kóre do mnie mówią.
Atmosfera na uczelni jest super, zobaczymy jak będzie w pracy. Nie piszę już nic więcej bo chcę/muszę spać, ale ogólnie to mogę pisać bez końca, tyle tutaj się dzieje. Poznaję nowy świat i powoli zaczynam z nim obcować, jednak jak narazie nie ogarniam. Teraz idę spać, nie wiem kiedy napiszę coś następnego, tutaj mamy bardzo mało czasu dla siebie.
Pozdrowienia dla wszystkich.
Bonne nuit!
Jestem już! Francja jest méga! Chciałbym teraz tyle napisać, ale wszystkiego nie da się zamieścić. Zresztą już dawno po ciszy nocnej i powinienem spać. Streściłem historię do minimum, ale i tak wyszło tego dużo tekstu. Mam nadzieję że chociaż niektóre osoby się nie zanudzą, a pozostali niech lepiej pooglądają zdjęcia Karoliny Piotrowskiej, to nie jest nudne.
Od niedzieli 11 września, dzień w dzień zachwycam się Francją. Po prawie 24 godzinnej podróży autobusowej w końcu wylądowaliśmy na miejscu. Nancy zauroczyło mnie od pierwszego spojrzenia i nie jest to spowodowane wielkim H&M w środku miasta, Zarą czy innymi zajebistymi sklepami, nie nie... Piękne miasteczko w starym stylu, okiennice w oknach, chodniki z kamienia, domy poobrastane w jakieś pnącza, wszystko zadbane i fajnym klimacie. Pomyslałem sobie że mógłbym tu mieszkać czy pracować. Francuzi to taki zadowolony naród. Ale czemu francuski to bebzy, a każdy francuz wygląda jak artysta? Nieważne, tu jest ładnie, bardzo.
Kontynuacja pierwszego dnia przebiegała ładnie. Po dostaniu biletów i rozkminieniu co mamy z nimi zrobić dojechaliśmy legalnie z Nancy do Bar-le-Duc. Dwugodzinne oczekiwanie na dworcu i przyjechał po nas Monsieur Nicolas, który zabrał nas do domu jego mamy w najpiękniejszym miasteczku jakie widziałem do tej pory w życiu. Mieszkanko, z pozoru bardzo skromne, okazało się być tak ZAJEBISTĄ willą że mała bania. Dostaliśmy z Barkiem osobne pokoje, każdy z takim ogromnym łóżkiem, że całe Pabianice by się wyspały. Przywitani zostaliśmy najpyszniejszą szynką na świecie i świeżmi bagietkami. Po skromnym zajebistym posiłku poszliśmy odespać niewygody autobusowe. Obudzeni na kolację, wstaliśmy, weszlismy do jadalni i zostalismy zaskoczeni niezłą ucztą. Skromnie, ale fajnie. Rozgrzany kamień na który kładzie się surowe kąski wołowiny czy kurczaka, do tego sosy, bagietki, sery i oczywiście wino. Na piękne zakończenie dnia popływalismy w basenie w ich mieszkanku i skorzystaliśmy z jacuzzi. Pierwszy dzień, a był taki bajkowy. Czułem się jak król, brakowało mi tylko mojej korony...
Dzień drugi, pobudka o 9:00, francuskie śniadanko i jazda do CFA. Na miejscu przydzielili nas do pokoju w internacie który dzielę z Bartkiem. Okazało się, że jest tutaj dużo polaków z poprzednich lat oraz nasi koledzy-rówieśnicy ze szkoły. Wszyscy polacy, tworzą tu zgraną grupkę. Jest to taka duża rodzina w której nikt nie jest gorszy. Przyjęli nas pod swoje skrzydła jak swoich. "Bo wszyscy polacy to jedna rodzina". Starsi poopowiadali nam dużo o szkole oraz zabrali nas do miasta. Integracja numer jeden i piwko regionalne w terenie. Polacy zaprowadzili nas na taras z którego widać piękne widoczki miasta Bar-le-Duc. Kolejne piękne miasto, kolejna rzecz do zachwytu. Co mi się najbardziej podoba we Francji? To że mogę sobie spokojnie iść ulicą rozmawiając z polakiem i zamiast przecinka używać głośnego, polskiego, jakże pięknego słowa KU*WA i nikt się na mnie nie spojrzy jak na gwałciciela-recydywistę. To jest zajebiste. Na koniec dnia integracja numer dwa. Historie przygód jakie przeżywali polacy we Francji, tylko upewniły mnie że moja decyzja o wyjeździe była na 100000% trafiona.
Dzień trzeci w skrócie. Pobudka o 6:45. Lekkie francuskie śniadanko (croissant, bagietka, miodek, dżemik, jogurt i sok pomarańczowy) i przygotowania do zajęć. Dzisiaj mieliśmy zajęcia na których wypełnialiśmy masę dokumentów. Po obiedzie pierwsza lekcja francuskiego. Na samym początku nasza wyluzowana pani do francuskiego oprowadziła nas po uczelni, pokazała wszystko co się da. Na koniec trafiliśmy do klasy w której to już zajęliśmy się francuskim. Myslę że to dziwne uczucie uczyć kogoś francuskiego po francusku... I myslę że ona mówi do nas jak do przedszkola, ale tak naprawdę to ona może po nas nieźle jechać bo i tak narazie nic nie kumamy. Ale tak na serio, to babka meeeeeeeega spoko! Na koniec dnia film z polakami i opowiadanie czarnych dowcipów, zdecydowanie nie na bloga.
Dzisiaj dowiedziałem się praktycznie wszystkiego. W ten czwartek zaczynamy pracę. Każdy pracuje w innym miejscu, mnie trafiła się dobra restauracja - Les Petits Gobelins w Nancy. W Nancy, w tym zajebistym mieście, yeah! (btw, 'Nancy' wymawia się 'Nąsi'). O pracy jak narazie najmniej wiem, ale dowiem się już w piątek. Mieszkam niedaleko pracy w jakimś zajebistym akademiku gdzie jest pełno polaków. Też wNancy. Mój adres:
Résidence les Abeilles
58, rue de la République
54000 Nancy
Uczelnia naaaaprawdę spoko. Zupełnie inny świat niż w Polsce. Wszystko zadbane, schludne. Mówią tu w wielu językach świata, ale wydaje mi się że polacy są najgłośniejsi. To co mnie zdziwiło to... fryzjerzy. Okazuje się że CFA to nie tylko zajęcia gastronomiczne, szkolą tu się też fryzjerzy, mechanicy, sprzedawcy i napewno wiele więcej zawodów. Nasz tydzień zajęć (5 dni) wygląda tak: mamy 13 zjazdów na uczelnię w ciągu roku. Zaczynamy w poniedziałek o 11, musimy dojechać z pracy na uczelnię gdzie pan Nicolas sprawdza nasze dzienniczki w których nauczyciele i pracodawca wpisują swoje obserwacje o nas. Obiad 12:30 - 13:30. Stołówka wygląda jak z amerykańskiego filmu. Mamy swoją kartę dzięki której mamy 3 posiłki. Od 14:00 do 18:00 lekcje, o 18:30 kolacja. Wtorek, środa, czwartek wyglądają podobnie. Pobudka 6:45, śniadanie 7:00-7:45, lekcje 8:00-12:00 i później tak zamo jak zawsze. W środę po kolacji możemy wyjść z uczelni do miasta, ale trzeba wrócić przed 21:30. Piątek różni się tym że zaczyna się jak poprzednie dni, ale po obiedzie wracamy do domu (ja do akademika) i do pracy.
Na uczelni jest duży rygor. Jest dużo zakazów i zakazów. Uczelniany internat zamyka się o 8:00 i możemy wejść dopiero o 18:00. Jak czegoś zapomnimy to jest lipa. Cisza nocna jest teoretycznie o 22:30, gasimy "ogniska" i mamy być cicho. Nie chodzimy w butach po interncie. Nie zostawiamy nic na podłodze. Nie zostawiać otwartych okienic. Nie palimy na terenie szkoły, kategorycznie. Nie spożywamy alkoholu, teoretycznie. Nie dragujemy się. Itd itp.
Dziś dopiero załatwiłem sobie internet w moim laptopie. Musiałem poprosić jednego pana o hasło, ale on musiał cośtam jeszcze mi w rejestr wpisać. Ogólnie ubaw był przedni przy tej czynności bo dołączyła się kozacka pani z biblioteki i śmialiśmy się do bólu. Jak oni śmiesznie czytają po polsku, mieli taki ubaw z mojego panelu sterowania, że starałem im się jak najbardziej utrudnić by się posmiać. Jestemtu parę dni, a już rozumiem trochę słówek kóre do mnie mówią.
Atmosfera na uczelni jest super, zobaczymy jak będzie w pracy. Nie piszę już nic więcej bo chcę/muszę spać, ale ogólnie to mogę pisać bez końca, tyle tutaj się dzieje. Poznaję nowy świat i powoli zaczynam z nim obcować, jednak jak narazie nie ogarniam. Teraz idę spać, nie wiem kiedy napiszę coś następnego, tutaj mamy bardzo mało czasu dla siebie.
Pozdrowienia dla wszystkich.
Bonne nuit!
środa, 17 sierpnia 2011
Explanation
Siemaneczko!
Przed wyjazdem do Francji postanowiłem dodać jeszcze jednego posta. Explanation czyli wyjaśnienie. Czego?
Otóż wszyscy ludzie, gdy dowiadują się o moim wyjeździe do Francji, chcą o nim wiedzieć jak najwięcej. Męczy mnie już ciągłe odpowiadanie na te same pytania, więc wpadłem na genialny pomysł opisania wszystkiego na moim blogu. Od dzisiaj każdy, kto będzie chciał się dowiedzieć czegoś o moim życiu w Lotaryngii, będzie odsyłany tutaj! Ha! A więc do dzieła!
Właśnie odkryłem, że nie da się wszystkiego opowiedzieć w skrócie. Zacznę więc od podstaw. Może nie każdy wie, że skończyłem szkołę gastronomiczną. Ta do której chodziłem (ZSP nr 4 w Łodzi, naprawdę polecam) dała mi możliwość skorzystania z życiowej szansy. Jest nią Eurotour - międzynarodowy program organizowany przez CFA Louis Prioux w Bar le Duc. Eurotour Programme jest czymś w rodzaju stażu we Francuskich restauracjach/hotelach połączonym z nauką w CFA (Centre de Formation d'Aprentis). Trwa to rok (12 miesięcy dla pewności) i zaczyna się 12 września. W każdym miesiącu muszę przepracować 3 tygodnie, a na naukę przeznaczyć tydzień. W ciągu tych 3 tygodni pracuję w restauracji (w hotelu mam nadzieję), gdzieś w Lotaryngii, jako kelner, za co oczywiście dostaję ładne wynagrodzenie. Mieszkam sobie w mieszkanku, które to załatwia mi CFA, za które najprawdopodobniej będę musiał płacić i dojeżdżać z niego do pracy. Mówię tylko po angielsku więc będzie fun. Za to podczas tygodnia nauki wracam do Bar le Duc, gdzie uczę się po francusku (ale francuskiego po angielsku, lol) i nocuję w internacie. A tam będzie zlepek kultur, ponieważ program obejmuje całą Europę. Nauka w CFA kończy się egzaminem. Zaliczony gwarantuje mi fajny dokumencik potwierdzający kwalifikacje.
A ja się dostać do takiego programu? To proste! Wystarczy być z mojej szkoły i odważyć się zapisać na taki wyjazd. Co roku do Gastronomika przyjeżdża Francuski pan, który przeprowadza rozmowę kwalifikacyjną z każdym kandydatem. Odbywa się ona po angielsku bądź francusku (i trochę po polsku). Francuski pan pyta się o to czy przemyśleliśmy sobie wszystko, co na to rodzina, czego się boimy, czemu chcemy jechać i czy stać nas na to. Bo to nie jest tanie. O tym czy się dostałeś dowiadujesz się mailem, który oczywiście dawno dostałem.
I tu już chyba skończę, bo niestety skończyła mi się wena. Jeżeli coś mi umknęło lub dla kogoś jest cokolwiek niejasne, to śmiało piszcie w komentarzach, chętnie odpowiem.
See ya!
Przed wyjazdem do Francji postanowiłem dodać jeszcze jednego posta. Explanation czyli wyjaśnienie. Czego?
Otóż wszyscy ludzie, gdy dowiadują się o moim wyjeździe do Francji, chcą o nim wiedzieć jak najwięcej. Męczy mnie już ciągłe odpowiadanie na te same pytania, więc wpadłem na genialny pomysł opisania wszystkiego na moim blogu. Od dzisiaj każdy, kto będzie chciał się dowiedzieć czegoś o moim życiu w Lotaryngii, będzie odsyłany tutaj! Ha! A więc do dzieła!
Właśnie odkryłem, że nie da się wszystkiego opowiedzieć w skrócie. Zacznę więc od podstaw. Może nie każdy wie, że skończyłem szkołę gastronomiczną. Ta do której chodziłem (ZSP nr 4 w Łodzi, naprawdę polecam) dała mi możliwość skorzystania z życiowej szansy. Jest nią Eurotour - międzynarodowy program organizowany przez CFA Louis Prioux w Bar le Duc. Eurotour Programme jest czymś w rodzaju stażu we Francuskich restauracjach/hotelach połączonym z nauką w CFA (Centre de Formation d'Aprentis). Trwa to rok (12 miesięcy dla pewności) i zaczyna się 12 września. W każdym miesiącu muszę przepracować 3 tygodnie, a na naukę przeznaczyć tydzień. W ciągu tych 3 tygodni pracuję w restauracji (w hotelu mam nadzieję), gdzieś w Lotaryngii, jako kelner, za co oczywiście dostaję ładne wynagrodzenie. Mieszkam sobie w mieszkanku, które to załatwia mi CFA, za które najprawdopodobniej będę musiał płacić i dojeżdżać z niego do pracy. Mówię tylko po angielsku więc będzie fun. Za to podczas tygodnia nauki wracam do Bar le Duc, gdzie uczę się po francusku (ale francuskiego po angielsku, lol) i nocuję w internacie. A tam będzie zlepek kultur, ponieważ program obejmuje całą Europę. Nauka w CFA kończy się egzaminem. Zaliczony gwarantuje mi fajny dokumencik potwierdzający kwalifikacje.
A ja się dostać do takiego programu? To proste! Wystarczy być z mojej szkoły i odważyć się zapisać na taki wyjazd. Co roku do Gastronomika przyjeżdża Francuski pan, który przeprowadza rozmowę kwalifikacyjną z każdym kandydatem. Odbywa się ona po angielsku bądź francusku (i trochę po polsku). Francuski pan pyta się o to czy przemyśleliśmy sobie wszystko, co na to rodzina, czego się boimy, czemu chcemy jechać i czy stać nas na to. Bo to nie jest tanie. O tym czy się dostałeś dowiadujesz się mailem, który oczywiście dawno dostałem.
I tu już chyba skończę, bo niestety skończyła mi się wena. Jeżeli coś mi umknęło lub dla kogoś jest cokolwiek niejasne, to śmiało piszcie w komentarzach, chętnie odpowiem.
See ya!
wtorek, 21 czerwca 2011
Pierwszy wpis
Cześć wszystkim.
Jestem Maks i mam prawie 20 lat. We wrześniu wyjeżdżam do Francji na rok. To jest główny powód dla którego stworzyłem tego bloga. Nie wiem jak prowadzić coś takiego, nigdy nie miałem żadnego pamiętnika, więc może być ciężko z moimi wpisami... Ale postanowiłem, że podczas mojego pobytu we Francji będę tu pisał co się ze mną dzieje, co przeżywam, jak się czuję, co mnie zaskoczyło i tak dalej. Będzie to mój kontakt z ludźmi których obchodzi lub po prostu ciekawi mój los.
Nazwę bloga Defeat Myself tłumaczę jako Pokonać Siebie, bo wyjazd do Francji jest nie tylko przygodą, ale też walką ze samym sobą... W Polsce zostawiam wszystko co kocham i rzucam się w głęboką wodę. Jadę w nieznane i nie wiem czego oczekiwać. By przetrwać będę musiał przede wszystkim defeat myself...
Jestem Maks i mam prawie 20 lat. We wrześniu wyjeżdżam do Francji na rok. To jest główny powód dla którego stworzyłem tego bloga. Nie wiem jak prowadzić coś takiego, nigdy nie miałem żadnego pamiętnika, więc może być ciężko z moimi wpisami... Ale postanowiłem, że podczas mojego pobytu we Francji będę tu pisał co się ze mną dzieje, co przeżywam, jak się czuję, co mnie zaskoczyło i tak dalej. Będzie to mój kontakt z ludźmi których obchodzi lub po prostu ciekawi mój los.
Nazwę bloga Defeat Myself tłumaczę jako Pokonać Siebie, bo wyjazd do Francji jest nie tylko przygodą, ale też walką ze samym sobą... W Polsce zostawiam wszystko co kocham i rzucam się w głęboką wodę. Jadę w nieznane i nie wiem czego oczekiwać. By przetrwać będę musiał przede wszystkim defeat myself...
Subskrybuj:
Komentarze (Atom)