poniedziałek, 19 września 2011

ŻYCIE W NANCY I PRACA NA KACA...

Salut!

Życie w Nancy zaskoczyło mnie bardzo. Inaczej to sobie wyobrażałem. Myśląc o Francji wyobrażałem sobie dorosłe samodzielne życie, daleko od polaków, ja sam jeden w wielkim obcym kraju w moim własnym mieszkanku. Jest kompletnie inaczej... Po pierwsze życie w Nancy w moim akademiku okazało się meeeega studenckie. I roi się tutaj od polaków. Nie wiem od czego zacząć, tyle się działo... Może od tego że spałem na ulicy? Czy od imprezy której nie pamiętam? Czy może od tego, że przyszedłem pierwszego dnia do pracy pijany? Chyba po prostu zacznę od początku...

Piątek rano, 16 wrzesień. Ostatni dzień w Bar-le-Duc na uczelni, następny tydzień nauki dopiero od 3 października. Pobudka, pakowanie i śniadanie. Tego dnia zapłaciłem za naukę i życie na uczelni, zostaliśmy wszyscy zmierzeni by mogli uszyć dla nas stroje do pracy na warsztatach. Ogólnie parę spraw i cały dzień nic nierobienia. Po obiedzie mieli przyjechać po nas ludzie z pracy. Każdego z osobna odwozili w miejsce zamieszkania, niektórym pokazywali jeszcze miejsce pracy. Czekałem z trójką moich polskich ziomków, z 3 godziny, w stresie i niepewności. Czuliśmy się jakby gdzieś nas sprzedawali. Przyjeżdżali po nas obcy ludzie i wywozili daleko za miasto. Po 3 godzinach czekania przybył pierwszy pracodawca, nie po mnie. Po godzinie następny po dwójkę moich ziomków. I zostałem sam. Była godzina 17 a ja nadal czekałem na mojego szefa który miał być o 14. Nudziło mi się więc poszedłem sobie do Węgrów z którymi pogadałem po angielsku. Spoko ludzie, mogę ich nazywać węgierskimi ziomkami. Niestety ich też zabrali, godzina 18:30 a mojego szefa ciągle nie ma. Zainteresowali się mną Polacy, którzy akurat jechali do Nancy, poszli do recepcji, spytać się wtf i wydało się... Mój szef o mnie zapomniał! Zabrali mnie ze sobą i po drodze o wszystkim mi opowiedzieli (życie w Nancy, praca, itd) i oczywiście umówiliśmy się na miasto, na zajebisty pokaz świateł.

Przyjechałem do mojego mieszkanka. Mojego współlokatora nie było w domu. Opowieści o nim mnie trochę przerażały. Mówili o jakimś widzewiaku, który duuuuużo pije, robi bałagan i wgl. Moje wyobrażenia oczywiście były jak najgorsze. O mieszkanku też. A wygląda ono tak: ja mam swój własny pokój, Bizon (współlokator) ma swój, ale kuchnia i łazienka wspólna. I faktycznie w kuchni i łazience lekki burdelik, na szczęście mój pokój czyściutki.

Wyjście na miasto na pokaz świateł. Plac Stanisława Leszczyńskiego miał zostać oświetlony w piękny sposób. Usiedliśmy grupką na tarasie restauracji, zamówiliśmy po piwie i czekaliśmy. Gdy pokaz się zaczynał, ja z Markiem (mój zajebisty węgierski ziomek) wyszliśmy na środek placu i... oniemieliśmy. OMG! OMFG, CO TO BYŁO!!  Zobaczcie sobie TEN FILM, ŁAAAAŁ!!! Czad!
Po pokazie musiałem jeszcze pójść do mojej restauracji, przypomnieć się że jestem i spytać na którą mam przyjść następnego dnia, po tym mogliśmy wrócić wszyscy do domu.
W mieszkanku zastałem Bizona. Pogadaliśmy trochę, okazał się być spoko człowiekiem, ale niestety wyciągnął wódkę... "Jednego rozpoznawczego kielona musimy strzelić". Spoko, ale tylko jednego. Nie wiem jak to się stało, nie mam pojęcia jak on to robi, ale jeden "rozpoznawczy kielon" okazał się być całą butelką. Bizon ma moc.

Następnego dnia pobudka do pracy. Nie pamiętam jak się znalazłem w łóżku. Miałem na sobie inne ubranie. A ostatnie co miałem w głowie to rozmowy z Bizonem, lecz gdy powiedział mi rano, że nie siedzieliśmy tylko w kuchni, ale lataliśmy później po akademiku i piliśmy z innymi to się załamałem. Tego dnia był mój pierwszy dzień w pracy. A ja głupi dałem się upić bizonowi tak że straciłem kontrolę nad sobą. Lekcja nr 1: nie zaczynaj pić z Bizonem, bo na jednym kieliszku się nie skończy. Jak się czułem? Szczerze to chciałem umrzeć na miejscu. Meeeega kac, mdłości i straaaaszne niewyspanie... Umyłem się szybko, spakowałem wszystko co potrzeba i wyszedłem tak by być trochę wcześniej w pracy, w końcu to mój pierwszy dzień. Czułem jeszcze alkohol we krwi i to w takiej ilości, że nie ogarniałem dokąd zmierzam. W końcu zgubiłem się... Francuzi nie byli zbyt pomocni gdy się pytałem o drogę, większość nie wiedziała gdzie jest moja restauracja więc chodziłem bez celu z bezużyteczną mapą licząc na to że w końcu trafię. Gdy byłem już spóźniony godzinę postanowiłem usiąść sobie na chodniku, skupić się na mapie i ogarnąć gdzie jestem. Usiadłem w świetnym miejscu. Słońce mnie ogrzewało, siedziało mi się cudownie, zrobiło mi się tak dobrze, że aż... usnąłem. Spałem na ulicy. Dookoła pełno ludzi, a ja śpię. Masakra. Było mi tak dobrze, że aż nie chciałem wstawać. Ale cóż, do pracy rodacy! Spałem całe pół godziny na ulicy. Najśmieszniejsze i najstraszniejsze jednocześnie było to, że gdy wstałem i przeszedłem dosłownie dwa metry, za rogiem uliczki była już moja restauracja. Spałem prawie pod moją restauracją, ale wstyd... Wszedłem, przywitałem się, powiedziałem że się zgubiłem i poszedłem się przebrać. Zrozumieli mnie, że pierwszego dnia jeszcze się nie orientuję w Nancy i pokazali mi drogę na mapie. Mili ludzie.
Moim pierwszym zadaniem w pracy było przygotować ładnie wszystkie stoły na piętrze. Żaden problem. Może jednym był stan w jakim byłem ja. Chciało mi się spać, byłem bardzo wykończony, do tego mdłości, a to był dopiero początek. Postanowiłem że przygotuję wszystkie stoły bardzo szybko, zostawię sobie tylko talerzyki do pieczywa i odpocznę chwilę. Wszystko zajęło mi może z 5 minut, więc usiadłem sobie na chwilę i znowu zrobiło mi się tak dobrze, że oczywiście usnąłem. Kolejne pół godziny snu. Trochę mnie to uratowało bo wróciły mi siły. A przede mną był cały dzień pracy.

Powiem teraz jak wygląda praca we Francji. Po pierwsze praca jest podzielona na dwa serwisy - przed południem i po południu. Oznacza to że restauracja nie jest czynna cały czas. Moja teoretycznie jest czynna od 12:00 do 14:00 (pierwszy serwis) i od 19:30 do 22:00 (drugi serwis). Ja przychodzę do pracy zazwyczaj od 11:00 do 16:00 i od 18:30 do północy. Pomiędzy serwisami mam przerwę na której zazwyczaj idę do mieszkanka. Les petits Gobelins jest czynna od wtorku do soboty. Niedziele, poniedziałki i każde święta wolne. Na sali pracuje moja szefowa, murzynka i ja, czasami przychodzi jedna pani do pomocy.

Pierwszy dzień w pracy mijał strasznie. Dużo roboty, to tego mnie ciągle mdliło, byłem zmęczony. Ale nie dawałem po sobie tego poznać, uśmiechałem się do ludzi, żartowałem. Murzynka kelnerka ciągle je cuchnące sery i śmierdzi jej z twarzy tymi wynalazkami. Bardzo sympatyczna i miła osoba, ale zapach tych serów nie był zbytnio cudowny przy moim kacu.
Tego dnia miałem kolejną lekcję. Jak to mówią tutejsi polacy: "Czasami jest źle. Ale trzeba zachować zimną krew. I zapier***ać.". Może niezbyt ładnie powiedziane, ale strasznie szczerze. Pierwszy dzień w pracy czułem się jak trup, a musiałem uśmiechać się do ludzi, trzymać poziom, pokazać mój profesjonalizm. Na szczęście dobrze to zagrałem i wszyscy mnie kojarzą jako uśmiechniętego kelnera, nie dałem po sobie nic poznać. A w pracy mówią na mnie Maximus. A jak ktoś mówi moje pełne imię to aż dostaję dreszczy, ponieważ po francusku tak ładnie to brzmi. Maksmilią.

Wyszedłem z pracy bardzo zmęczony, była godzina pierwsza w nocy. Jakimś cudem trafiłem do Les Abeilles. Po drodze zagadał do mnie jeszcze francuz, który mieszka niedaleko i moje francuskie znajomości się poszerzyły. Pierwsze co zrobiłem jak wróciłem to poszedłem spać.

Następnego dnia wstałem bardzo niewyspany i okazało się, że jestem lekko chory. Ból głowy, powiększone węzły chłonne, okropny ból gardła itd. Kolejny dzień w którym czułem się jak trup, ale cieszyłem się że tym razem nie z powodu mojej głupoty. Do pracy trafiłem bez problemu. Tego dnia ostrzegali mnie, że będzie bardzo dużo roboty bo jest weekend oraz święto książki. Prosili mnie bym podczas przerwy kupił sobie czarne koszule. Po pierwszym serwisie, który był spokojny poszedłem na miasto szukać koszuli. Pytanie za 100 punktów: gdzie poszedłem? Do ogromnego H&M! :D

Ceny są tu zazwyczaj podobne jak w Polsce, ale jest też dużo tańszych rzeczy. Kupiłem sobie 3 koszule, po 10 euro każda, tanio jak na rynku. Zwiedziłem miasto, wróciłem na chwilę do Les Abeilles, przespałem się i do pracy rodacy. Czułem się nadal masakrycznie, ale zamieniłem się w Maximusa i robiłem co swoje obdarowując przy tym wszystkich uśmiechem. Gdy pokazałem się wszystkim w koszuli, czarnych rurkach i trampkach to inaczej na mnie patrzyli... Szefowa kazała mi rozpiąć jeden guzik więcej, by panie były szczęśliwe. Mówiła mi, że z takim wyglądem na pewno będę miał masę napiwków.
Drugi serwis był bardzo męczący. Pełna sala ludzi, na dole i na piętrze. Pracę skończyliśmy o drugiej w nocy, wróciłem wykończony i czułem się jeszcze bardziej chory.

Na szczęście w niedzielę był day off i odzyskałem siły, na tyle by pójść na wieczorną imprezę. Byłem w pięknym miejscu. Ale o wszystkim opowiem następnym razem bo się tego za dużo zrobiło.

Jak widzicie prowadzę teraz studenckie życie. Jest szalenie, ale miałem już swoje lekcje. Nie pić przed pracą i nigdy się nie poddawać. Moje ulubione hasło francuskie: trzeba zachować zimną krew i zapierda**ć!

Au revoir!

3 komentarze:

  1. Siemano siemano
    Długo kazałeś nam czekać na kolejny wpis na tym blogu. Ale gdy go już przeczytałem, to rozumiem, rozumiem, i tak się dziwię że dałeś radę stary, tyle potyczek, tyle walki o życie, tyle przemierzonych kilometrów że uchhhhhh.
    Ech mój Ty Maksymilią, wiedziałem, wiedziałem że tak będzie :). No ale cóż "życie to nie jebajka to jebitwa" i wygrywa ją ten kto "umie zachować zimną krew i zapier...a" :):):). Trzymaj fason ;)

    OdpowiedzUsuń
  2. Po prostu umieram z zazdrości jak to czytam, no!
    Ej, tak sobie myślę, dobrą książkę kiedyś z tego napiszesz :D

    OdpowiedzUsuń
  3. W całości zgadzam się z hipotezą, iż w przyszłości powstanie z tego bardzo ciekawa biografia Maksymilą ;D Nie wykluczam również ewentualnej ekranizacji tego Bestsellera, którym niewątpliwie będzie:)

    P.S.
    Dobrze że nie skończyło się tak jak pewien incydent z moją nogawką :P
    Stefania

    OdpowiedzUsuń