środa, 28 września 2011

I LOVE NANCY

Salut!

W weekend zakochałem się... Zakochałem się w moim pięknym francuskim mieście! Mogę z czystym sercem nosić koszulkę z napisem I <3 NANCY! Coraz bardziej rozumiem jak tu się żyje. To miasto rządzi się własnymi prawami i żyje swoim tępem. Może nie jestem jeszcze francuzikiem, ale już trochę się wkręciłem w francuskie życie. Nancy jest trochę jak mała Warszawa. Nie, nie, złe porównanie, Nancy to Nancy! Tu jest niepowtarzalnie! Klimacik jak we Francji, piękne uliczki, oszałamiający plac Stanisława Leszczyńskiego, parki, zoo, wszystko piękne, czyste, klimatyczne, idealne! Kiedyś muszę zrobić wypad na miasto z aparatem, bo jeszcze nie mam żadnych zdjęć, a tutaj mógłbym zrobić zdjęcie wszystkiemu. I każdemu. Czasami mam wrażenie, że nie idę po ulicy tylko po wybiegu. Też tak kiedyś będę się nosił, mam nadzieję. Wszystko było by perfekcyjnie, gdyby nie praca...

Praca praca praca. Co jest moim największym problemem? Ja po prostu nie lubię pracować. Tego chyba nikt nie lubi. Ale skąd tu brać pieniążki na ciuszki i Carambar? Nie, nie od rodziców... Niestety skończyły się czasy sztuczki z pięknymi oczkami. A jak się okazało (jestem w wielkim szoku, naprawdę) pieniądze na drzewach nie rosną!

Gdyby w tej pracy było jeszcze fajnie... Jest dziwnie! Moja szefowa to... hmmmmmm, jakiego by tu użyć słowa by nie zabluźnić i nikogo nie obrazić... to chora kobieta! Na początku była spoko, przez kilka pierwszych dni dało się z nią pogadać, tłumaczyła mi dużo rzeczy, mówiła co i jak, a nawet pożartowaliśmy. Ale... niestety moja szefowa któregoś dnia dostała okresu. A wiadomo jak większość kobiet znosi okres. Od tamtego dnia dzień w dzień wrzeszczy i mówi że wszystko jest źle. Strasznie jest to wkurzające, ale jakoś mnie to nie stresuje. Mam nadzieję że jej to w końcu przejdzie... Gdy nie ma ona okresu to też jest straszna ale nie aż tak. W pierwszych dniach mówiła bym wyluzował bo tutaj to się liczy. Taki byłem luzak, że nawet gdy mnie poprosiła to śpiewałem gościom z okazji urodzin 100 lat, oczywiście po polsku, co było wielką atrakcją. Później, gdy miałem rozmowę z szefową powiedziała, że muszę być bardziej poważny w pracy... Więc o co kaman? Mówi mi że mam robić 'coś', później mi mówi że mam tego 'czegoś' nie robić. I tak jest ze wszystkim. Jednego razu była na mnie tak zła, że aż zaczęła mnie naparzać kartą menu. Jak była moja reakcja? Zacząłem jej się śmiać w twarz. Nie mogłem się powstrzymać, bo dla mnie było to takie śmieszne, że zdzieliła mi z menu. Ja się śmiałem a ona była jeszcze bardziej zła, ale miałem to gdzieś i robiłem dalej swoje.

Było źle aż do soboty. Nie wiem co jej się stało, może jej przeszło. Praca była jak praca, robiłem to samo co we wcześniejszych dniach. Wszystko tak samo, identycznie. Ale na koniec dnia przyszła do mnie szefowa i oznajmiła: 'Widzisz, jak chcesz to potrafisz, w końcu zacząłeś pracować. Ale czy muszę być zła by tak było?'. Powiedziała że jest ok i poszła. Nigdy nie skumam tych francuzów...

Z tego co widzę ten rok będzie bardzo ciężki z moją chorą szefową. Ale może się powtórzę: spinamy dupę i zapier***amy!

Au revoir!

poniedziałek, 19 września 2011

ŻYCIE W NANCY I PRACA NA KACA...

Salut!

Życie w Nancy zaskoczyło mnie bardzo. Inaczej to sobie wyobrażałem. Myśląc o Francji wyobrażałem sobie dorosłe samodzielne życie, daleko od polaków, ja sam jeden w wielkim obcym kraju w moim własnym mieszkanku. Jest kompletnie inaczej... Po pierwsze życie w Nancy w moim akademiku okazało się meeeega studenckie. I roi się tutaj od polaków. Nie wiem od czego zacząć, tyle się działo... Może od tego że spałem na ulicy? Czy od imprezy której nie pamiętam? Czy może od tego, że przyszedłem pierwszego dnia do pracy pijany? Chyba po prostu zacznę od początku...

Piątek rano, 16 wrzesień. Ostatni dzień w Bar-le-Duc na uczelni, następny tydzień nauki dopiero od 3 października. Pobudka, pakowanie i śniadanie. Tego dnia zapłaciłem za naukę i życie na uczelni, zostaliśmy wszyscy zmierzeni by mogli uszyć dla nas stroje do pracy na warsztatach. Ogólnie parę spraw i cały dzień nic nierobienia. Po obiedzie mieli przyjechać po nas ludzie z pracy. Każdego z osobna odwozili w miejsce zamieszkania, niektórym pokazywali jeszcze miejsce pracy. Czekałem z trójką moich polskich ziomków, z 3 godziny, w stresie i niepewności. Czuliśmy się jakby gdzieś nas sprzedawali. Przyjeżdżali po nas obcy ludzie i wywozili daleko za miasto. Po 3 godzinach czekania przybył pierwszy pracodawca, nie po mnie. Po godzinie następny po dwójkę moich ziomków. I zostałem sam. Była godzina 17 a ja nadal czekałem na mojego szefa który miał być o 14. Nudziło mi się więc poszedłem sobie do Węgrów z którymi pogadałem po angielsku. Spoko ludzie, mogę ich nazywać węgierskimi ziomkami. Niestety ich też zabrali, godzina 18:30 a mojego szefa ciągle nie ma. Zainteresowali się mną Polacy, którzy akurat jechali do Nancy, poszli do recepcji, spytać się wtf i wydało się... Mój szef o mnie zapomniał! Zabrali mnie ze sobą i po drodze o wszystkim mi opowiedzieli (życie w Nancy, praca, itd) i oczywiście umówiliśmy się na miasto, na zajebisty pokaz świateł.

Przyjechałem do mojego mieszkanka. Mojego współlokatora nie było w domu. Opowieści o nim mnie trochę przerażały. Mówili o jakimś widzewiaku, który duuuuużo pije, robi bałagan i wgl. Moje wyobrażenia oczywiście były jak najgorsze. O mieszkanku też. A wygląda ono tak: ja mam swój własny pokój, Bizon (współlokator) ma swój, ale kuchnia i łazienka wspólna. I faktycznie w kuchni i łazience lekki burdelik, na szczęście mój pokój czyściutki.

Wyjście na miasto na pokaz świateł. Plac Stanisława Leszczyńskiego miał zostać oświetlony w piękny sposób. Usiedliśmy grupką na tarasie restauracji, zamówiliśmy po piwie i czekaliśmy. Gdy pokaz się zaczynał, ja z Markiem (mój zajebisty węgierski ziomek) wyszliśmy na środek placu i... oniemieliśmy. OMG! OMFG, CO TO BYŁO!!  Zobaczcie sobie TEN FILM, ŁAAAAŁ!!! Czad!
Po pokazie musiałem jeszcze pójść do mojej restauracji, przypomnieć się że jestem i spytać na którą mam przyjść następnego dnia, po tym mogliśmy wrócić wszyscy do domu.
W mieszkanku zastałem Bizona. Pogadaliśmy trochę, okazał się być spoko człowiekiem, ale niestety wyciągnął wódkę... "Jednego rozpoznawczego kielona musimy strzelić". Spoko, ale tylko jednego. Nie wiem jak to się stało, nie mam pojęcia jak on to robi, ale jeden "rozpoznawczy kielon" okazał się być całą butelką. Bizon ma moc.

Następnego dnia pobudka do pracy. Nie pamiętam jak się znalazłem w łóżku. Miałem na sobie inne ubranie. A ostatnie co miałem w głowie to rozmowy z Bizonem, lecz gdy powiedział mi rano, że nie siedzieliśmy tylko w kuchni, ale lataliśmy później po akademiku i piliśmy z innymi to się załamałem. Tego dnia był mój pierwszy dzień w pracy. A ja głupi dałem się upić bizonowi tak że straciłem kontrolę nad sobą. Lekcja nr 1: nie zaczynaj pić z Bizonem, bo na jednym kieliszku się nie skończy. Jak się czułem? Szczerze to chciałem umrzeć na miejscu. Meeeega kac, mdłości i straaaaszne niewyspanie... Umyłem się szybko, spakowałem wszystko co potrzeba i wyszedłem tak by być trochę wcześniej w pracy, w końcu to mój pierwszy dzień. Czułem jeszcze alkohol we krwi i to w takiej ilości, że nie ogarniałem dokąd zmierzam. W końcu zgubiłem się... Francuzi nie byli zbyt pomocni gdy się pytałem o drogę, większość nie wiedziała gdzie jest moja restauracja więc chodziłem bez celu z bezużyteczną mapą licząc na to że w końcu trafię. Gdy byłem już spóźniony godzinę postanowiłem usiąść sobie na chodniku, skupić się na mapie i ogarnąć gdzie jestem. Usiadłem w świetnym miejscu. Słońce mnie ogrzewało, siedziało mi się cudownie, zrobiło mi się tak dobrze, że aż... usnąłem. Spałem na ulicy. Dookoła pełno ludzi, a ja śpię. Masakra. Było mi tak dobrze, że aż nie chciałem wstawać. Ale cóż, do pracy rodacy! Spałem całe pół godziny na ulicy. Najśmieszniejsze i najstraszniejsze jednocześnie było to, że gdy wstałem i przeszedłem dosłownie dwa metry, za rogiem uliczki była już moja restauracja. Spałem prawie pod moją restauracją, ale wstyd... Wszedłem, przywitałem się, powiedziałem że się zgubiłem i poszedłem się przebrać. Zrozumieli mnie, że pierwszego dnia jeszcze się nie orientuję w Nancy i pokazali mi drogę na mapie. Mili ludzie.
Moim pierwszym zadaniem w pracy było przygotować ładnie wszystkie stoły na piętrze. Żaden problem. Może jednym był stan w jakim byłem ja. Chciało mi się spać, byłem bardzo wykończony, do tego mdłości, a to był dopiero początek. Postanowiłem że przygotuję wszystkie stoły bardzo szybko, zostawię sobie tylko talerzyki do pieczywa i odpocznę chwilę. Wszystko zajęło mi może z 5 minut, więc usiadłem sobie na chwilę i znowu zrobiło mi się tak dobrze, że oczywiście usnąłem. Kolejne pół godziny snu. Trochę mnie to uratowało bo wróciły mi siły. A przede mną był cały dzień pracy.

Powiem teraz jak wygląda praca we Francji. Po pierwsze praca jest podzielona na dwa serwisy - przed południem i po południu. Oznacza to że restauracja nie jest czynna cały czas. Moja teoretycznie jest czynna od 12:00 do 14:00 (pierwszy serwis) i od 19:30 do 22:00 (drugi serwis). Ja przychodzę do pracy zazwyczaj od 11:00 do 16:00 i od 18:30 do północy. Pomiędzy serwisami mam przerwę na której zazwyczaj idę do mieszkanka. Les petits Gobelins jest czynna od wtorku do soboty. Niedziele, poniedziałki i każde święta wolne. Na sali pracuje moja szefowa, murzynka i ja, czasami przychodzi jedna pani do pomocy.

Pierwszy dzień w pracy mijał strasznie. Dużo roboty, to tego mnie ciągle mdliło, byłem zmęczony. Ale nie dawałem po sobie tego poznać, uśmiechałem się do ludzi, żartowałem. Murzynka kelnerka ciągle je cuchnące sery i śmierdzi jej z twarzy tymi wynalazkami. Bardzo sympatyczna i miła osoba, ale zapach tych serów nie był zbytnio cudowny przy moim kacu.
Tego dnia miałem kolejną lekcję. Jak to mówią tutejsi polacy: "Czasami jest źle. Ale trzeba zachować zimną krew. I zapier***ać.". Może niezbyt ładnie powiedziane, ale strasznie szczerze. Pierwszy dzień w pracy czułem się jak trup, a musiałem uśmiechać się do ludzi, trzymać poziom, pokazać mój profesjonalizm. Na szczęście dobrze to zagrałem i wszyscy mnie kojarzą jako uśmiechniętego kelnera, nie dałem po sobie nic poznać. A w pracy mówią na mnie Maximus. A jak ktoś mówi moje pełne imię to aż dostaję dreszczy, ponieważ po francusku tak ładnie to brzmi. Maksmilią.

Wyszedłem z pracy bardzo zmęczony, była godzina pierwsza w nocy. Jakimś cudem trafiłem do Les Abeilles. Po drodze zagadał do mnie jeszcze francuz, który mieszka niedaleko i moje francuskie znajomości się poszerzyły. Pierwsze co zrobiłem jak wróciłem to poszedłem spać.

Następnego dnia wstałem bardzo niewyspany i okazało się, że jestem lekko chory. Ból głowy, powiększone węzły chłonne, okropny ból gardła itd. Kolejny dzień w którym czułem się jak trup, ale cieszyłem się że tym razem nie z powodu mojej głupoty. Do pracy trafiłem bez problemu. Tego dnia ostrzegali mnie, że będzie bardzo dużo roboty bo jest weekend oraz święto książki. Prosili mnie bym podczas przerwy kupił sobie czarne koszule. Po pierwszym serwisie, który był spokojny poszedłem na miasto szukać koszuli. Pytanie za 100 punktów: gdzie poszedłem? Do ogromnego H&M! :D

Ceny są tu zazwyczaj podobne jak w Polsce, ale jest też dużo tańszych rzeczy. Kupiłem sobie 3 koszule, po 10 euro każda, tanio jak na rynku. Zwiedziłem miasto, wróciłem na chwilę do Les Abeilles, przespałem się i do pracy rodacy. Czułem się nadal masakrycznie, ale zamieniłem się w Maximusa i robiłem co swoje obdarowując przy tym wszystkich uśmiechem. Gdy pokazałem się wszystkim w koszuli, czarnych rurkach i trampkach to inaczej na mnie patrzyli... Szefowa kazała mi rozpiąć jeden guzik więcej, by panie były szczęśliwe. Mówiła mi, że z takim wyglądem na pewno będę miał masę napiwków.
Drugi serwis był bardzo męczący. Pełna sala ludzi, na dole i na piętrze. Pracę skończyliśmy o drugiej w nocy, wróciłem wykończony i czułem się jeszcze bardziej chory.

Na szczęście w niedzielę był day off i odzyskałem siły, na tyle by pójść na wieczorną imprezę. Byłem w pięknym miejscu. Ale o wszystkim opowiem następnym razem bo się tego za dużo zrobiło.

Jak widzicie prowadzę teraz studenckie życie. Jest szalenie, ale miałem już swoje lekcje. Nie pić przed pracą i nigdy się nie poddawać. Moje ulubione hasło francuskie: trzeba zachować zimną krew i zapierda**ć!

Au revoir!

środa, 14 września 2011

FRANCJA

Salut!

Jestem już! Francja jest méga! Chciałbym teraz tyle napisać, ale wszystkiego nie da się zamieścić. Zresztą już dawno po ciszy nocnej i powinienem spać. Streściłem historię do minimum, ale i tak wyszło tego dużo tekstu. Mam nadzieję że chociaż niektóre osoby się nie zanudzą, a pozostali niech lepiej pooglądają zdjęcia Karoliny Piotrowskiej, to nie jest nudne.

Od niedzieli 11 września, dzień w dzień zachwycam się Francją. Po prawie 24 godzinnej podróży autobusowej w końcu wylądowaliśmy na miejscu. Nancy zauroczyło mnie od pierwszego spojrzenia i nie jest to spowodowane wielkim H&M w środku miasta, Zarą czy innymi zajebistymi sklepami, nie nie... Piękne miasteczko w starym stylu, okiennice w oknach, chodniki z kamienia, domy poobrastane w jakieś pnącza, wszystko zadbane i fajnym klimacie. Pomyslałem sobie że mógłbym tu mieszkać czy pracować. Francuzi to taki zadowolony naród. Ale czemu francuski to bebzy, a każdy francuz wygląda jak artysta? Nieważne, tu jest ładnie, bardzo.

Kontynuacja pierwszego dnia przebiegała ładnie. Po dostaniu biletów i rozkminieniu co mamy z nimi zrobić dojechaliśmy legalnie z Nancy do Bar-le-Duc. Dwugodzinne oczekiwanie na dworcu i przyjechał po nas Monsieur Nicolas, który zabrał nas do domu jego mamy w najpiękniejszym miasteczku jakie widziałem do tej pory w życiu. Mieszkanko, z pozoru bardzo skromne, okazało się być tak ZAJEBISTĄ willą że mała bania. Dostaliśmy z Barkiem osobne pokoje, każdy z takim ogromnym łóżkiem, że całe Pabianice by się wyspały. Przywitani zostaliśmy najpyszniejszą szynką na świecie i świeżmi bagietkami. Po skromnym zajebistym posiłku poszliśmy odespać niewygody autobusowe. Obudzeni na kolację, wstaliśmy, weszlismy do jadalni i zostalismy zaskoczeni niezłą ucztą. Skromnie, ale fajnie. Rozgrzany kamień na który kładzie się surowe kąski wołowiny czy kurczaka, do tego sosy, bagietki, sery i oczywiście wino. Na piękne zakończenie dnia popływalismy w basenie w ich mieszkanku i skorzystaliśmy z jacuzzi. Pierwszy dzień, a był taki bajkowy. Czułem się jak król, brakowało mi tylko mojej korony...

Dzień drugi, pobudka o 9:00, francuskie śniadanko i jazda do CFA. Na miejscu przydzielili nas do pokoju w internacie który dzielę z Bartkiem. Okazało się, że jest tutaj dużo polaków z poprzednich lat oraz nasi koledzy-rówieśnicy ze szkoły. Wszyscy polacy, tworzą tu zgraną grupkę. Jest to taka duża rodzina w której nikt nie jest gorszy. Przyjęli nas pod swoje skrzydła jak swoich. "Bo wszyscy polacy to jedna rodzina". Starsi poopowiadali nam dużo o szkole oraz zabrali nas do miasta. Integracja numer jeden i piwko regionalne w terenie. Polacy zaprowadzili nas na taras z którego widać piękne widoczki miasta Bar-le-Duc. Kolejne piękne miasto, kolejna rzecz do zachwytu. Co mi się najbardziej podoba we Francji? To że mogę sobie spokojnie iść ulicą rozmawiając z polakiem i zamiast przecinka używać głośnego, polskiego, jakże pięknego słowa KU*WA i nikt się na mnie nie spojrzy jak na gwałciciela-recydywistę. To jest zajebiste. Na koniec dnia integracja numer dwa. Historie przygód jakie przeżywali polacy we Francji, tylko upewniły mnie że moja decyzja o wyjeździe była na 100000% trafiona.

Dzień trzeci w skrócie. Pobudka o 6:45. Lekkie francuskie śniadanko (croissant, bagietka, miodek, dżemik, jogurt i sok pomarańczowy) i przygotowania do zajęć. Dzisiaj mieliśmy zajęcia na których wypełnialiśmy masę dokumentów. Po obiedzie pierwsza lekcja francuskiego. Na samym początku nasza wyluzowana pani do francuskiego oprowadziła nas po uczelni, pokazała wszystko co się da. Na koniec trafiliśmy do klasy w której to już zajęliśmy się francuskim. Myslę że to dziwne uczucie uczyć kogoś francuskiego po francusku... I myslę że ona mówi do nas jak do przedszkola, ale tak naprawdę to ona może po nas nieźle jechać bo i tak narazie nic nie kumamy. Ale tak na serio, to babka meeeeeeeega spoko! Na koniec dnia film z polakami i opowiadanie czarnych dowcipów, zdecydowanie nie na bloga.

Dzisiaj dowiedziałem się praktycznie wszystkiego. W ten czwartek zaczynamy pracę. Każdy pracuje w innym miejscu, mnie trafiła się dobra restauracja - Les Petits Gobelins w Nancy. W Nancy, w tym zajebistym mieście, yeah! (btw, 'Nancy' wymawia się 'Nąsi'). O pracy jak narazie najmniej wiem, ale dowiem się już w piątek. Mieszkam niedaleko pracy w jakimś zajebistym akademiku gdzie jest pełno polaków. Też wNancy. Mój adres:

Résidence les Abeilles
58, rue de la République
54000 Nancy

Uczelnia naaaaprawdę spoko. Zupełnie inny świat niż w Polsce. Wszystko zadbane, schludne. Mówią tu w wielu językach świata, ale wydaje mi się że polacy są najgłośniejsi. To co mnie zdziwiło to... fryzjerzy. Okazuje się że CFA to nie tylko zajęcia gastronomiczne, szkolą tu się też fryzjerzy, mechanicy, sprzedawcy i napewno wiele więcej zawodów. Nasz tydzień zajęć (5 dni) wygląda tak: mamy 13 zjazdów na uczelnię w ciągu roku. Zaczynamy w poniedziałek o 11, musimy dojechać z pracy na uczelnię gdzie pan Nicolas sprawdza nasze dzienniczki w których nauczyciele i pracodawca wpisują swoje obserwacje o nas. Obiad 12:30 - 13:30. Stołówka wygląda jak z amerykańskiego filmu. Mamy swoją kartę dzięki której mamy 3 posiłki. Od 14:00 do 18:00 lekcje, o 18:30 kolacja. Wtorek, środa, czwartek wyglądają podobnie. Pobudka 6:45, śniadanie 7:00-7:45, lekcje 8:00-12:00 i później tak zamo jak zawsze. W środę po kolacji możemy wyjść z uczelni do miasta, ale trzeba wrócić przed 21:30. Piątek różni się tym że zaczyna się jak poprzednie dni, ale po obiedzie wracamy do domu (ja do akademika) i do pracy.

Na uczelni jest duży rygor. Jest dużo zakazów i zakazów. Uczelniany internat zamyka się o 8:00 i możemy wejść dopiero o 18:00. Jak czegoś zapomnimy to jest lipa. Cisza nocna jest teoretycznie o 22:30, gasimy "ogniska" i mamy być cicho. Nie chodzimy w butach po interncie. Nie zostawiamy nic na podłodze. Nie zostawiać otwartych okienic. Nie palimy na terenie szkoły, kategorycznie. Nie spożywamy alkoholu, teoretycznie. Nie dragujemy się. Itd itp.

Dziś dopiero załatwiłem sobie internet w moim laptopie. Musiałem poprosić jednego pana o hasło, ale on musiał cośtam jeszcze mi w rejestr wpisać. Ogólnie ubaw był przedni przy tej czynności bo dołączyła się kozacka pani z biblioteki i śmialiśmy się do bólu. Jak oni śmiesznie czytają po polsku, mieli taki ubaw z mojego panelu sterowania, że starałem im się jak najbardziej utrudnić by się posmiać. Jestemtu parę dni, a już rozumiem trochę słówek kóre do mnie mówią.

Atmosfera na uczelni jest super, zobaczymy jak będzie w pracy. Nie piszę już nic więcej bo chcę/muszę spać, ale ogólnie to mogę pisać bez końca, tyle tutaj się dzieje. Poznaję nowy świat i powoli zaczynam z nim obcować, jednak jak narazie nie ogarniam. Teraz idę spać, nie wiem kiedy napiszę coś następnego, tutaj mamy bardzo mało czasu dla siebie.

Pozdrowienia dla wszystkich.

Bonne nuit!